- Dzień dobry, Szekspirze. - Podrapał teriera za uchem.

- Dzień dobry, Virgilu - powiedziała i skierowała się do wyjścia. - Nic od nas nie dostaniesz, rozpustnico. Tego było za wiele. Alexandra rozprostowała ramiona i odwróciła się powoli. - Wątpię, czy wystarczy ci inteligencji, żeby mnie zrozumieć, ale mimo wszystko spróbuję. - Jak... - Nie lubię cię. Jesteś zarozumiałym durniem. Gdybyś był biedny, nie miałbyś żadnych przyjaciół. Gdybyś był szczurem, nie dałabym cię wężowi na pożarcie z obawy, że nabawi się niestrawności. A teraz, żegnaj i do diabla z tobą! - Jak śmiesz! Wyszła na ulicę. Dorożka nadal na nią czekała. Podała woźnicy inny adres i wsiadła. Wuj nie potrafił zrozumieć własnych błędów ani ich naprawić, ale na szczęście ona się od niego różniła. - Milordzie, musi pan usunąć tę poprawkę - stwierdził z naciskiem pan Mullins, wymachując plikiem kartek. Połowa z nich uciekła mu z rąk i pofrunęła przez ogród niczym stado białych ptaków. Kilcairn potrząsnął głową, spokojnie wstawiając nowe okno do piwnicy. - Nie. Jeszcze jedno słowo na ten temat, a będzie pan szukał innej pracy. Prawnik rzucił się do zbierania dokumentów. - Ale to nie ma sensu! http://www.toyota-hybrydy.net.pl - Przebacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłam. Ostatni raz u spowiedzi byłam dwa tygodnie temu... - Jakie grzechy popełniłaś, moje dziecko? Hope nerwowo splotła palce. Serce biło jej tak mocno, że z trudem mogła oddychać. - Ja... nie przyszłam, żeby się wyspowiadać. Potrzebuję rady. Ja... - słowa uwięzły jej w gardle, na powrót ogarnęła ją mroczna rozpacz i lęk. - Nie mam do kogo się zwrócić. Jeśli ksiądz mi nie pomoże, nie wiem, co się ze mną stanie. Będę zgubiona. - Ukryła twarz w dłoniach i rozszlochała się. - Proszę, niech mi ksiądz pomoże. - Uspokój się, moje dziecko. Oczywiście, że ci pomogę. Opowiedz mi, co cię trapi. - Kobiety z mojej rodziny to złe istoty, grzesznice. Sprzedają swoje ciała. Tak było zawsze, od pokoleń. Jakaś klątwa ciąży nad nami. - Otarła łzy z policzków. - Ja się ustrzegłam, ale boję się o duszę swojej maleńkiej córeczki. Widzę, że i nad nią zaciążył ten sam Cień, co nad moją matką, babką... Bardzo się lękam, ojcze. Ksiądz milczał przez chwilę, po czym przemówił spokojnym, mocnym głosem: - Nad wszystkimi nami ciąży cień ciemności, moje dziecko. Ewa ofiarowała Adamowi jabłko, a on je przyjął, i od tamtej chwili żyjemy w grzechu. Każdy z nas jest nieczysty, ale Bóg zesłał nam swego Syna - Odkupiciela naszych win. Chrystus jest obietnicą zbawienia. Ksiądz poruszył się, zaszeleściła alba, zadzwoniły paciorki różańca. - Musisz pomóc swojej córce, pokazać jej drogę, nauczyć ją, jak zwyciężać Szatana. - Jak, ojcze? - Hope nachyliła bliżej głowę. - Jak mam jej pomóc? - Jesteś jej matką. Możesz uczynić z niej kobietę o silnym charakterze. Tylko ty jesteś w stanie tego dokonać. Pokaż jej, jak żyć, naucz odróżniać dobro od zła, to, co święte, od tego, co zbrukane. Bóg zesłał ci dziecko, żeby wypróbować moc twojej wiary. To dziecko może stać się twoją chlubą albo twoją klęską...

dobry dla siebie. Nie oszukuj się... jak ja. - Położyła dłoń na sercu. Straszliwy, przejmujący ból uniemożliwiał mówienie i nie pozwalał myśleć. Lily zamknęła oczy. - Nie, Lily, poczekaj! - Usłyszała przerażenie w jego głosie. - Ty mi też dałaś tak wiele. Dom, rodzinę, miłość. Nie rób tego, proszę... Nie umieraj. Nie możesz mnie zostawić. Potrzebuję cię. - Hope - szepnęła Lily bez tchu, zaciskając palce na jego koszulce. - Muszę... muszę ją zobaczyć. Pogodzić się. To moje dziecko. Ja... Nie mogła dłużej mówić. Słyszała jeszcze syrenę ambulansu, ciche, gorączkowe zaklęcia Santosa, płacz dziecka sąsiadów. I ptaki. Ich słodki, nawołujący śpiew. A potem już nic. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY Sprawdź Z czwartego domu nie wyniósł żadnej lekcji - był już wystarczająco uodporniony na ludzką obojętność. Po drodze zdążył wyzbyć się nadziei, złudzeń, sekretnych pragnień. Nie oczekiwał miłości ani serdeczności, stał się nieufny, zamknął się w skorupie. Zaczęto mówić, że jest trudnym, niekomunikatywnym dzieckiem. Ostatnie półtora roku żył w czterech różnych domach, mieszkał w czterech różnych dzielnicach, chodził do czterech różnych szkół. Stracił starych przyjaciół, nowych nie zdobył. Jego życie po śmierci matki zmieniło się w sposób radykalny, ale przybrani rodzice, nauczyciele, ludzie z opieki społecznej umieli dostrzec tylko jedno: chłopak sprawia kłopoty wychowawcze, kropka. Jego kumple zawsze powtarzali, że system jest do dupy. Mieli rację. No dobra, tym razem nikt go nie znajdzie. Opróżnił szuflady i zaczął pakować swój nędzny dobytek do torby. Nie znajdą go, bo wreszcie zrozumiał, gdzie tkwi błąd. Tym razem nie zostanie w Nowym Orleanie, jak podczas poprzednich ucieczek. Wyjedzie z miasta, zmyli ślady, zrobi wszystko, byle tylko nie trafić do kolejnej rodziny zastępczej. Dosyć tych ciągłych zmian, nowych szkół, nowych twarzy, przenosin z domu do domu. Nikt już nie zmusi go do niczego. Ma szesnaście lat, jest prawie mężczyzną. Poradzi sobie. Ucieczkę zaplanował bardzo starannie. Zaoszczędził, składając grosz do grosza, pięćdziesiąt dwa dolary. Przestudiował mapę Luizjany i zdecydował się na Baton Rouge: miasto wystarczająco duże, by zniknąć w nim bez śladu, z uniwersytetem, położone niedaleko Nowego Orleanu. Nie zapomniał o danej sobie przysiędze - nadal zamierzał znaleźć zabójcę matki. Kiedy stanie się pełnoletni i przestanie podlegać opiece państwa, wróci do Nowego Orleanu i odszuka tego człowieka. Matka. Ze ściśniętym sercem wziął do ręki przechowywane na dnie szuflady pudełko z biżuterią. Uniósł wieczko, wyjął kolczyki z barwionego szkła i położył je z nabożną pieczołowitością na otwartej dłoni. Matka bardzo lubiła tę tandetną ozdobę. Słyszał jeszcze, jak z powagą mówi „kryształ austriacki”, pokazując mu nowy zakup. Długie sopelki sięgały prawie jej ramion. Nazywała je „zmiotkami”, bo zabawnie ocierały się o skórę. Ciągle jeszcze oczami wyobraźni widział, jak kołyszą się w jej uszach, rzucając wesołe refleksy. Wspomnienie przepełniające czułością i zarazem bolesne. Włożył ostrożnie kolczyki do pudełeczka i schował je do torby. Zaczął już zasuwać zamek błyskawiczny, kiedy zmienił zdanie, wyjął pudełeczko i wetknął je do przedniej kieszeni dżinsów. Tu będzie bezpieczniejsze. Matka nie miała nic, co przedstawiałoby wartość materialną, ale te kolczyki były dla Santosa cenniejsze niż tysiąc brylantów. Nie wyobrażał sobie, że mógłby je stracić. Zapiął torbę i rozejrzał się po raz ostatni po pokoju. Nie żałował swojego kroku. Nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia, że wymyka się nocą, bez pożegnania. Nie miał skrupułów, że z puszki w kredensie pożyczył sobie dwadzieścia dolców. Przybrani rodzice nie będą po nim płakać, a pieniądze odeśle, kiedy będzie mógł. Podszedł do okna, otworzył je ostrożnie, sprawdził, czy na dole nie ma nikogo, a potem wyrzucił torbę i sam skoczył na trawnik.