obecności, to ów fizyczny ślad może być wykorzystany przez człowieka po to, by

Lentoczkin?! W gniewie pan Feliks bywał straszny. Drętwieli nawet portowi policjanci, co niejedno przecież widzieli. Ale Donat Sawwicz nawet oka nie zmrużył. – Jak to gdzie? Tam! Pod szklanym niebem, pośród rajskich krzewów. – I pokazał ręką oranżerię. – Sam się tam skrył, zaraz pierwszego dnia. Wymarzone dla niego miejsce. Ciepło, ścian ani dachu nie widać. Zgłodnieje – zje jakiś owoc. Woda też jest, wodociąg na miejscu. Chciał pan zobaczyć „siostrzeńca”? Bardzo proszę. Tylko że on stroni od ludzi. Może się schować, to prawdziwa dżungla. – Nie szkodzi, znajdziemy – powiedział pewnym głosem policmajster, szarpnął drzwi i wkroczył w wilgotny, lepki upał, od którego od razu rozmiękł kołnierzyk, a w plecy załaskotał strumyczek potu. Pan Feliks przebiegł kłusem po głównej alejce, obracając głową na prawo i lewo. Donat Sawwicz od razu został w tyle. Aha! Za bujną rośliną o nieznanej pułkownikowi nazwie – jadowicie zieloną, z drapieżnymi, czerwonymi pąkami – mignęło coś cielistej barwy. – Aleksy! – krzyknął policmajster. – Lentoczkin! Stój pan! Ale gdzie tam! Zachwiały się czerwone, lśniące liście, rozległ się lekki szelest uciekających nóg. – Doktorze, pan w lewo, ja w prawo! – zakomenderował Lagrange i rzucił się w pogoń. Potknął się o jakąś grubą, wijącą się po ziemi łodygę i gruchnął płasko na ziemię. I to http://www.ta-medycyna.edu.pl/media/ oknach pawilonów lecznicy jedno za drugim pogasły światła, a przebrana mniszka wciąż wylewała łzy. Nieznany, lecz groźny przeciwnik uderzał bez pudła i każdy cios powodował straszliwą, niepowetowaną stratę. Dzielne wojsko zawołżskiego archijereja, obrońcy Dobra i pogromcy Zła, było zdziesiątkowane, a sam wódz leżał na łożu, powalony ciężką, może śmiertelną chorobą. Z całego Mitrofaniuszowego hufca ocalała ona jedna, słaba i bezbronna kobieta. Całe brzemię odpowiedzialności spoczywa teraz na jej barkach, a cofać się nie ma dokąd. Pod wpływem tej przerażającej myśli łzy z oczu pani Lisicyny nie polały się jeszcze obficiej, jak by należało przypuszczać, lecz paradoksalnie – nagle po prostu wyschły. Dama schowała przemoczoną chusteczkę, wstała i poszła naprzód przez krzaki. Nocą w przybytku smutku Teraz poruszać się po terenie było łatwiej: Polina Andriejewna już lepiej rozpoznawała topografię kliniki, a i księżyc, stojący wysoko na niebie, świecił jasno. Zadziwiwszy się

majaczenia. – O jakim niebezpieczeństwie pan cały czas gada? Lampe zamilkł, patrząc z ukosa na doktora i nerwowo oblizując wargi. – Słowo? – spytał cicho przewielebnego. – Jakie słowo? – Honoru. Nie przerywać. I nie kłuć. – Słowo. Przerywać nie będę i na zastrzyki nie pozwolę. Proszę mówić, tylko powoli. I Sprawdź stoi się na wodzie. Usadowić się można nawet bez wielkiego trudu, ale przemieszczać się, nawet o dwa, trzy kroki, w żaden sposób się nie da – w tym się absolutnie upewniłem i zacząłem skłaniać ku myśli, że wystraszeni mnisi wyfantazjowali sobie to chodzenie po wodzie. Trzeciej jednak nocy, czyli wczoraj, wyszła na jaw pewna niezwykłe pikantna okoliczność, która wszystko wyjaśniła. Ale milczeć, milczeć. Więcej ani słowa. Lepszy będzie efekt, kiedy opiszę całą podszewkę sprawy w zupełności, a stanie się to nie później niż jutro. Za dwie godziny, kiedy się ściemni i wzejdzie księżyc, udam się na pojedynek z widmem. A ponieważ bitwa z tamtym światem brzemienna jest w zagładę albo, w najlepszym razie, pomieszanie umysłu, zapobiegawczo wysyłam niniejsze pismo wieczornym pakkeboot. Wypatruj zatem, czcigodny arcybiskupie Reims, jutrzejszej poczty, dręcz się z ciekawości i niecierpliwości.