przebija mu serce. Ten głos wydał mu się znajomy. A może nie?

Nic! Wstrzymywał oddech, szukał, wiedząc, że musi tu gdzieś być. Gdzieś blisko. Gdzie jesteś? Na miłość boską, Jennifer! Czuł, że dłużej nie wytrzyma, kopał z całej siły, płynął w górę, ku powierzchni. Zaczerpnął powietrza i zaklął głośno. Gdzie ona się podziała? Gdzie, do cholery? Odgarnął włosy z oczu, zaklinając Jennifer, by się pokazała. Chodź, chodź! Daruj sobie, Bentz, drwił jego umysł. Nie ma Jennifer. Nie istnieje. Wiesz o tym. Uganiasz się za tworem własnej wyobraźni. Poczuł strach zimny jak ocean. Odbija mu, tak jest. O Boże... Nie poddawaj się! Widziałeś ją! Płynąc, patrzył dokoła – pod molo, na plażę, w mrok. Nigdzie ani śladu kobiety w czerwonej sukience. W ogóle nikogo. Odwróciwszy się, popatrzył na wszystkie strony. Na darmo. Gdzie ona się podziała? Nad głową Bentza krzyczeli ludzie. Pozwolił, by przypływ zepchnął go pod molo. Płynął, szukając jakiekolwiek śladu. Rozglądał się. Plaża pusta. Nikt nie wisi pod molo, a w wodzie był tylko on. – Jennifer! – zawołał, przykładając zwinięte dłonie do ust. http://www.patomorfologia.com.pl odda skarbu. Morderczyni wpadła w szał. – Powiedziałam... – Nagle zobaczyła zdjęcia pływające w klatce. – Co? Zniszczyłaś album? – Jej oczy rozszerzyły się z przerażenia. – Nie! Jak mogłaś! – Zbierała poszczególne zdjęcia wypływające z klatki. – Nie, nie, nie! Tak nie może być! Nie tak miało być! – Unosiła zdjęcia wysoko nad głową, strząsała z nich wodę. – O Boże, co ty narobiłaś? Nie możesz... – Zobaczyła kolejne fotografie w głębi klatki, poza jej zasięgiem, rozrzucone, pozbawione osłony zakrwawionego plastiku. – Nie! – Manipulowała przy pliku kluczy, za wszelką cenę chciała odzyskać album. – Nie, to nie tak! O1ivia filmowała. – Zobacz, co narobiłaś! – Była w histerii, musiała uratować resztki mokrych fotografii. – Wszystko zepsułaś! Wszystko! – Frustracja i paranoja narastały, aż nagle, chyba dopiero teraz, zdała sobie sprawę, że jest w obiektywie kamery.

Świst. Z parteru na piętro dotarł nietypowy dźwięk. Ruch powietrza? Ktoś otworzył drzwi? Okno? Co tu się dzieje, do cholery? Zatrzymała się, nasłuchiwała, jej zmysły się wyostrzyły, dostała gęsiej skórki. A jeśli Rick gdzieś tu jest? Sprawdź 74 postawiła torebkę na podłodze. - Domyślam się. - Trochę jak w kiepskim filmie. Bardzo kiepskim filmie. Uśmiechnął się i oprócz napięcia zobaczył w jej oczach cień rozbawienia. Więc miała poczucie humoru. Świetnie. - Przychodziłam tu przez dwa i pół roku, ostatni raz byłam kilka miesięcy temu i zawsze zastawałam Rebekę, to znaczy doktor Wade, siedzącą w tym fotelu. - Caitlyn wskazała na fotel stojący przy biurku, wzdrygnęła się i potarła ramiona, jakby przeszył ją chłód niepokoju. Zakładając nogę na nogę, bezwiednie odsłoniła na moment kawałek łydki. Z pewnością musiała zdawać sobie sprawę, że jest uderzająco piękną kobietą... A może jednak nie była tego świadoma? - Dzisiejsze spotkanie powinniśmy chyba poświęcić na zapoznanie się ze sobą - zaproponował, zbierając myśli. - Co pani na to? Najpierw ja się pani przedstawię, a potem pani opowie mi o sobie. - Tak jak w tej starej dziecięcej zabawie? Ty mi pokażesz, to i ja ci pokażę? - spytała i nagle umilkła, zawstydzona podtekstem tych słów. - Nie posuniemy się tak daleko. W każdym razie nie dzisiaj. - Całe szczęście. Nie jestem pewna, czy byłabym w stanie posunąć się tak daleko. - Odgarnęła włosy z twarzy i uśmiechnęła się słabo. Nie tak to sobie zaplanował. Przesunął się na fotelu w stronę małego stolika, na którym stał dzbanek z mrożoną herbatą i czajnik elektryczny. - Kawa? Mam rozpuszczalną. A może herbata? - zapytał, a Caitlyn potrząsnęła głową. - Nie, dziękuję. Chociaż może poproszę o herbatę. Ale gorącą. Nalał do kubka wrzątku i podał jej wraz z łyżeczką i torebką herbaty. - Przepraszam, ale właśnie skończył mi się miód, cytryna, śmietanka i cukier, a nawet słodzik. - W porządku. Jestem ascetką. - Zanurzyła torebkę i odchyliła się na krześle. Znów zachwycił się jej urodą. Cerę miała jasną, ciało zgrabne i gibkie. Na prostym nosie kilka bladych piegów, duże, piwne oczy, ocienione długimi rzęsami, przez moment, pewnie za sprawą światła, wydawały się zupełnie zielone. Zmarszczyła brwi, jakby pogrążyła się w niespokojnych myślach. Wreszcie popatrzyła na niego. - Myślałam, że opowie mi pan trochę o sobie. - Jasne. - Uśmiechnął się. - Ale obawiam się, że panią zanudzę. Urodziłem się i wychowałem w Wisconsin, studiowałem w Madison, potem doktoryzowałem się w Michigan. Przez kilka lat wykładałem na uniwersytecie, a potem założyłem prywatną praktykę. Pracowałem w dystrykcie Kolumbii i właśnie zastanawiałem się nad przeprowadzką, kiedy Rebeka zaproponowała, żebym przyjechał tutaj. Savannah wydało mi się interesujące. To prawdziwa odmiana. Więc zdecydowałem się zaryzykować. - A co z pańskimi pacjentami? Uśmiechnął się szeroko. - Stanęli na własnych nogach. - Wszyscy wyleczeni? Ot, tak? - zapytała, pstrykając palcami. - Psychozy, depresje i wszystko inne? - Wyleczeni? Hm. To pojęcie względne, ale tak, większość z nich jest w dość dobrym stanie. Kilku z nich skierowałem do moich kolegów po fachu. - Jak długo jest pan tutaj? 75 - Około dwóch tygodni. - Jestem pana pierwszą pacjentką? - W Savannah tak. - Ma pan referencje? - spytała i spojrzała na dyplomy i nagrody, które powiesił nad kominkiem. - Och... - Może pani zadzwonić do Michigan. Porozmawiać z panem Billingsem, dziekanem wydziału psychologii. Niewykluczone, że wciąż tam jeszcze pracuje, ale mógł już przejść na emeryturę. - Dlaczego przyszedł pan na pogrzeb Josha? To trochę dziwne. Wiedział pan o mnie. Uśmiechnął się szeroko. - No dobrze, poddaję się. Szukałem pani. Wiele rozmawiałem z Rebeką - z doktor Wade. Wspomniała o niektórych swoich pacjentach, między innymi o pani. A potem, kiedy przeczytała w internetowym wydaniu „Savannah Sentinel” o śmierci Josha, od razu do mnie zadzwoniła. Pomyślała, że może pani potrzebować pomocy. - Powinna była raczej do mnie zadzwonić. - Na pewno próbowała. Tyle że nikt nie odbierał telefonu. - Faktycznie, nie odbierałam przez kilka dni... nie byłam w stanie. Wydzwaniali do mnie dziennikarze, nie chciałam z nimi rozmawiać. - Zmarszczyła brwi. - Ale dlaczego nie zostawiła żadnej wiadomości? - Może zadzwoni jeszcze - skłamał, patrząc tej pięknej, wrażliwej kobiecie prosto w oczy. Czuł się podle, ale stłamsił to uczucie. Caitlyn nie odezwała się, pogrążona w myślach. Pewnie się zastanawia, czy dobrze zrobiła, przychodząc na to spotkanie. Może właśnie wszystko popsułem. Adam odchylił się na fotelu i złączył dłonie czubkami palców. - Proszę teraz opowiedzieć mi coś o sobie. Wzdrygnęła się. - Zdaje się, że po to tu jestem, prawda? - Spojrzała w okno, najwidoczniej zmagając się ze sobą. - Od czego mam zacząć? - Od czego pani chce. - Gdy nie zareagowała od razu, powiedział delikatnie: - Może od tych problemów, które sprawiły, że zgłosiła się pani do doktor Wade? A potem może się pani cofnąć w przeszłość, choćby do samego dzieciństwa. - Posłał jej uspokajający uśmiech. - Zresztą możemy zacząć od czegokolwiek. Chcę po prostu, żeby czuła się pani swobodnie. - To raczej trudne, gdy się dokonuje wiwisekcji swojego życia. - To nie jest wiwisekcja. - Więc analiza. Pochylił się do przodu, oparł podbródek na splecionych dłoniach. - Proszę posłuchać, nie wiem, jak wyglądały pani spotkania z doktor Wade, ale zacznijmy od nowa. I proszę nie traktować mnie jak kogoś, kto chce dokonać wiwisekcji czy analizy lub wedrzeć się na terytorium. Możemy zacząć od zwykłej rozmowy. Możemy zacząć od rozmowy o pani rodzinie. - Moja rodzina - zaczęła i westchnęła głęboko. - Dobrze, w porządku. Zacznijmy od tego, że Montgomery nie potrafią śmiać się ze swoich ułomności - powiedziała, nie patrząc na niego i pocierając palcem brzeg kanapy. Gdy wspominała pierwsze lata swojego życia, kiedy to świat wydawał jej się bezpieczny i wspaniały, rozluźniła się trochę. Opowiedziała o swojej siostrze bliźniaczce, z którą były bardzo związane, opisała krótko resztę licznego 76 rodzeństwa. Starsza siostra Amanda była „ambitna”, brat Troy „kontrolował”, a młodsza siostra Hannah „zamartwiała się”. Najmłodszy braciszek, Parker, zmarł w niemowlęctwie, najstarszy - Charles zginął w dziwnym wypadku na polowaniu. Caitlyn przyznała, że do dziś dręczy ją sen, w którym znajduje w lesie rannego brata. Myśliwy, od którego pochodziła strzała, nigdy nie został odnaleziony. Mówiła prawie przez dwie godziny. Żadne z jej wyznań nie było dla Adama nowością, choć udawał, że jest inaczej. Robił notatki, zadawał pytania i potakiwał z uwagą. Zażartował nawet kilka razy, a w nagrodę i otrzymał jej czarujący uśmiech. Jednak cały czas była czujna, patrzyła mu prosto w oczy. Chwilami szybko odwracała wzrok, jakby w nagłym przypływie wstydu. - ...i potem wyszłam za Josha. - Wzruszyła ramionami. - Nikt nie był tym zachwycony. - Nikt z pani rodziny. - Tak. - Dlaczego? Mieli mu coś do zarzucenia? - Josh był już wcześniej żonaty. Nawet adoptował dziecko Maude z poprzedniego małżeństwa. - Rozwód to chyba żaden grzech? - Tak, ale były jeszcze inne powody. Josh uchodził za... uważano, że angażuje się w niepewne interesy. Rodzina myślała, że chodzi mu o moje pieniądze. Hm, mam oszczędności w funduszu powierniczym. - Odchrząknęła. - Ale nie obchodziło mnie, co inni mówią o Joshu. Byłam zakochana. - Przewróciła oczami, potrząsnęła głową i zawahała się, zanim dodała: - Poza tym... byłam w ciąży. - Popatrzyła na swoje dłonie. - Jamie urodziła się siedem miesięcy później i miałaby teraz pięć lat, gdyby... - Przełknęła ślinę. - ...gdyby przeżyła. Ona umarła. - Kiwając głową, dodała matowym głosem: - Była moim jedynym dzieckiem... i całym moim życiem. - Zamrugała nerwowo, próbując odegnać łzy. Tak bardzo starała się zapanować nad swoimi emocjami... Adam szczerze jej współczuł. Bez słowa przesunął się na fotelu w stronę biblioteczki, wziął pudełko chusteczek i podał je Caitlyn. - Przepraszam - wyszeptała. - Proszę nie przepraszać. Strata dziecka to ciężkie przeżycie. - To piekło. - Osuszyła chusteczką kąciki oczu. - Czy ma pan dzieci, doktorze Hunt? - Nie. - Rebeka nigdy nie chciała mieć dzieci. To również przyczyniło się do rozpadu ich małżeństwa. - Więc nawet nie może pan sobie wyobrazić, co wycierpiałam. Ból, rozpacz, poczucie winy. Codziennie rano budzę się, myślę o niej i żałuję, że to nie ja umarłam. Chętnie oddałabym za nią swoje życie. - Oczy miała już zupełnie suche, w zaciśniętej pięści trzymała zmiętą chusteczkę. - Ale los nie dał mi wyboru, a mój mąż... - Wypuściła powietrze i wyraźnie się napięła. - Mój mąż zamierzał oskarżyć mnie o przyczynienie się do śmierci dziecka. Wyobraża pan sobie? Tak jakbym... jakbym zabiła córkę, naszą córkę. - Nie rozumiem. - Ja też! - Poderwała się. - Twierdził, że dopuściłam się zaniedbania... że nie pojechałam do szpitala na czas, że byłam zbyt zaabsorbowana sobą. To niedorzeczne. Miałam wtedy skręcony nadgarstek, ale nie przeszkadzało mi to, mogłam normalnie opiekować się córką. Tylko że... to wyglądało na zwykłą grypę i... gdy dotarłam do szpitala... - Zamilkła. Utkwiła spojrzenie w oknie, jakby zahipnotyzowana przez gołębia siedzącego na dachu 77 sąsiedniego budynku. Słońce ślizgało się po jej ciemnych lokach, podkreślając ich czerwonawy odcień. - Było za późno. Josh mnie obwiniał. Sama się obwiniałam. Powinnam była przywieźć ją wcześniej, ale nie wiedziałam. - Oderwała wzrok od okna. - Umarł przekonany, że celowo naraziłam życie naszego dziecka. Rozmawiałam o tym wszystkim z doktor Wade, o wszystkim... z wyjątkiem tego oskarżenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Josh przygotowuje pozew. - Opadła na kanapę, spojrzała na zegarek i powiedziała. - Chyba powinnam już iść. - Nie mam jeszcze wielu pacjentów. - Może powinnam tu przysłać resztę swojej rodziny. Pan i jeszcze pięciu innych psychologów miałoby zajęcie do końca życia! Uśmiechnął się niby z niedowierzaniem. Zdjął okulary i przetarł szkła. - Jeśli zadzwoni doktor Wade, proszę ją pozdrowić. - Wrzuciła zmiętą chusteczkę do kosza. - Jeśli tylko zadzwoni - obiecał. Zrobiło mu się głupio, że tak ją oszukuje. Zresztą ostatnio nic innego nie robił, tylko wciąż rozmijał się z prawdą, naciągał, kręcił. Ale trudno, cel uświęca środki. Caitlyn wypełniła czek i podała mu. - Zwrócę pieniądze, jak tylko przyjdzie wypłata z ubezpieczenia - zapewnił, dręczony wyrzutami sumienia. - W porządku. - Jej nieśmiały uśmiech przyprawił go o szybsze bicie serca. - Dziękuję, doktorze Hunt. - Adamie - poprawił. - Po co te formalności. - Zatem dziękuję, Adamie. - Skinęła szybko głową. Stał w drzwiach gabinetu i patrzył, jak zbiega po schodach, nie oglądając się ani razu. Boże, co za intrygująca kobieta. Piękna, bystra i tak udręczona! Spojrzał na czek, na jej podpis. Zaczynała mu ufać. Sumienie przypuściło kolejny ostry atak. Może babcia miała rację. Może nic nie usprawiedliwia kłamstwa. Teraz miał do wyboru: albo od razu podrzeć czek, albo wykorzystać go do zdobycia kolejnych informacji na temat Caitlyn Montgomery, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o Rebece. Nie wahał się nawet przez moment, złożył czek i wsunął do portfela. Atropos siedziała z zamkniętymi oczami przy stole w swoim zaciszu. Potrzebowała spokoju. Odpoczynku. Wściekłość dopadła ją jak dzikie zwierzę, szarpała, drapała pazurami. Atropos musiała się uspokoić. Myślała o lodzie i śniegu. O tej chwili, kiedy jej ciężka praca zostanie wreszcie zakończona. Spokojnej, słodkiej chwili. Powoli, począwszy od palców u nóg, zaczęła rozluźniać wszystkie mięśnie, nogi, ręce i ramiona stały się wiotkie, twarz odprężona, a umysł czysty. Musi być opanowana. Nieludzko opanowana. Nie może pozwolić sobie na błąd. Nie teraz... Nie po tylu latach przygotowań. Odzyskawszy jasność umysłu, wstała i popatrzyła na sporządzone przez siebie drzewo genealogiczne. Jedna z silnych gałęzi należała do Camerona. Syna. I ojca. A teraz również ducha, ale niezbyt świętego. Zginął za kierownicą swojego porche. Cóż, nie wyrobił się na zakręcie, wjechał w bagno 78 i utonął. Jechał do Copper Biscayne, swojej kochanki. Los sprawił, że w tym dziwnym wypadku Cameron stracił nie tylko życie, ale także jedno jądro. Wyglądało na to, że utracił je, przelatując przez przednią szybę, bo w jego mosznie tkwiły odłamki szkła. Ta informacja nigdy nie przedostała się do prasy; w żadnym z artykułów donoszących o śmierci Camerona, które Atropos tak pracowicie wycinała z gazet, nie wspomniano o utracie jądra. Zdjęcie Camerona zostało pocięte, a potem przyklejone do drzewa. Kolory nieco wyblakły, fotografia przedstawiała Camerona z trójką jego bękartów... Sugar, Dickie Ray i Cricket. Atropos nie miała pewności, czy wszystkie są jego, ale było to możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne. Tak, Cameron zasłużył na taki koniec. Kolejna gałąź należała do Charlesa. Najstarszego syna. Cudowny, zawsze grzeczny chłopiec. Sportowiec, absolwent college’u, kształtowany na podobieństwo swego dumnego ojca. Charles od małego był przygotowywany do prowadzenia rodzinnych interesów. Niestety, zginął w przeddzień Święta Dziękczynienia od strzały nieznanego myśliwego. Atropos uśmiechnęła się, patrząc na spreparowaną fotografię Charlesa. Na zdjęciu Charles stał nad swoim trofeum - martwym niedźwiedziem, pierwszym zwierzęciem, które zabił z łuku. Zdjęcie zostało oczywiście pocięte, a potem starannie sklejone. Ale teraz wydawało się, że to niedźwiedź zabił Charlesa. Idealnie. Oto właściwy porządek rzeczy. Było wiele innych gałęzi, ale Atropos nie miała czasu delektować się wszystkimi morderstwami. Jeszcze tyle do zrobienia... Zastanawiała się, czy policja lub ktoś z Montgomerych odkrył, że zabójstwa nie były przypadkowe, że były perfekcyjnie zaplanowane i że w każdym z nich kryła się odrobina ironii. Jak łatwo kupić kradziony pistolet i zabijać ofiary z zaskoczenia! Ale przecież nie o to chodziło. Nie chodziło o odebranie życia, ale o sztukę zabijania, o to, by ofiary zdawały sobie sprawę z tego, że giną z jej ręki. Tak, skazani musieli wiedzieć, że ich los został przypieczętowany. Że nie mają żadnych szans. Że już nie uciekną. To podniecało. To była sztuka. To była magia. To był talent. Patrząc na drzewo śmierci, poczuła się lepiej. Krew tańczyła jej w żyłach. Serce biło równo i mocno. Drżała z podniecenia w oczekiwaniu na kolejne morderstwo. Spojrzała jeszcze raz na obcięty tułów Josha Bandeaux. Ziemia nie nosiła nigdy gorszego łajdaka. Zasługiwał na coś dużo gorszego niż to, co go spotkało. A głupi policjanci nawet nie wiedzą jeszcze, czy został zabity, czy popełnił samobójstwo. Jednak to irytujące. Trochę rozgłosu zaspokoiłoby jej potrzebę uznania... potrzebę, która zawsze ją napędzała. Ale te nędzne wycinki, które zebrała, nie były warte jej czynów. Znów spojrzała na drzewo. Wkrótce zapełnią się jego powyginane, złowieszcze gałęzie. Czas mijał. A jeszcze tyle do zrobienia. Cicho, miękko podeszła do biurka i wyjęła z szuflady fotografie. Ostrożnie, jakby to była delikatna talia tarota, potasowała je i rozłożyła na biurku zdjęciem do dołu. - Pałka zapałka, dwa kije... kto się nie schowa, nie żyje, kto nieschowany, ten zamordowany. Ostrożnie wybrała jedno zdjęcie i odwróciła. Amanda.