pod prześcieradłem. – Wiesz, że nie znam jej nazwiska – przypomniał Hayesowi. – Nieważne. Interesuje mnie, czy to ta sama kobieta. Bentz skinął głową. Hayes dał znak i asystent uniósł prześcieradło. Powoli ich oczom ukazała się twarz kobiety. Leżała nieruchomo, wpatrzona w sufit. Jej cera przybrała niebieskawy odcień. Bentz poczuł falę żółci w gardle i przyglądał się zwłokom z niedowierzaniem. Na stole nie leżała Jennifer. Patrzył na martwą Fortunę Esperanzo. Rozdział 31 To nie Jennifer – powiedział Bentz. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Niczego już nie wiedział. Co to ma znaczyć? Fortuna? Nie żyje? O, cholera! Hayes gwałtownie podniósł głowę, – Co? – To nie jest kobieta, za którą biegłem. To Fortuna Esperanzo. Jennifer kiedyś pracowała z nią w galerii sztuki w Venice Beach. – Ta tutaj? – Hayes wskazał zwłoki. – To jest Esperanzo? – Tak. – Bentz oparł się o ścianę i na moment zamknął oczy, gdy po chwili otworzył je ponownie, wrócił koszmar. Hayes potarł czoło, zmęczony i zbity z tropu. – Nic dziwnego, że nie mogłem się do niej dodzwonić. http://www.nozoil.pl żal, że jego umysł spowijają opary whisky. Był w rozsypce. Jego najlepszym przyjacielem był wówczas jack daniels i ta przyjaźń zniszczyła wszelkie inne związki. Wpłynęła także negatywnie na jego pracę i zdolność myślenia. Choć oficjalnie sam odszedł z wydziału, naciski, by rezygnował, były wręcz namacalne, napięcie na posterunku gęstsze niż smog nad miastem. Nawet nieliczni przyjaciele, którzy przy nim zostali, współpracownicy, którzy trzymali jego stronę, odetchnęli z ulgą, gdy odchodził. Jego odejście było najlepszym wyjściem dla wszystkich. Zwłaszcza dla niego samego. Tylko że zostawił za sobą sporo niedokończonych spraw. Od jego ostatniego pobytu na południu Kalifornii minęły lata; choć okolica się zmieniła, majestatyczne palmy i kosmiczne łuki restauracji Encounters na lotnisku LAX przypominały mu chwile, o których wolałby zapomnieć.
Oddycham głęboko. Muszę się uspokoić. Wyglądać uczciwie. Ona musi uwierzyć, że Petrocelli lo ja. Z tą myślą przywołuję na twarz plastikowy, sztuczny uśmiech. Musi się udać. O1ivia Bentz musi mi zaufać, uwierzyć, że mam ją zawieźć do ukochanego mężulka. Boże, na samą myśl robi mi się niedobrze. Wpatruję się w drzwi wejściowe do tej części lotniska, przeczesuję wzrokiem twarze podróżnych, szukam tej, którą na zawsze będę mieć pod powiekami. Sprawdź siebie, zdawał się mówić. - Przepraszam. - Caitlyn zdobyła się na uśmiech. - Wyłączyłam się na moment. - To nie był łatwy dzień - powiedziała Berneda. - Nie musisz mnie, mamo, tłumaczyć. Przyjechałam po prostu powiedzieć ci o Joshu. Matka kiwnęła głową i westchnęła. - Troy uważa, że mogłabyś zostać tu kilka dni. Caitlyn zmierzyła brata morderczym wzrokiem. - Raczej nie. - Wspomniał, że policja może cię nachodzić. - Chcą po prostu zadać parę pytań. - Ale chyba... chyba nie podejrzewają, że masz coś wspólnego ze śmiercią Josha? Szklanka omal nie wyśliznęła jej się z rąk. Więc o tym też już rozmawiali. Cudownie. Posłała Troyowi kolejne wściekłe spojrzenie. - Nie wiem, mamo, co podejrzewają. - Ale to niedorzeczne... - Berneda urwała, słysząc warkot silnika na podjeździe. - A to co znowu? Samochód zahamował z piskiem i Caitlyn pomyślała, że to policja. Po nią. Wyobraźnia podsunęła jej scenę jak z filmu. Wysiedli, wyciągnęli broń i biegną ją aresztować jak groźnego przestępcę. Pot wystąpił jej na czoło. Już chciała uciekać, ale się opanowała. Pociągnęła duży łyk herbaty i wtedy usłyszała szybkie głośne kroki na tyłach domu. Zza rogu wyszła Amanda Montgomery Drummond, najstarsza siostra Caitlyn, ubrana w czarną spódnicę i żakiet. Jej krótkie włosy wyglądały na nieuczesane, jedwabna bluzka była pognieciona. Podobne niedbalstwo prawie nigdy się Amandzie nie zdarzało. - Próbowałam się do ciebie dodzwonić - zwróciła się do Caitlyn. Weszła szybko po schodkach. - Co się, do diabła, dzieje? Widziałam w wiadomościach, że Josh nie żyje. Czy to prawda? Troy przytaknął i zgasił papierosa w popielniczce stojącej na balustradzie ganku. - I nikomu nie przyszło do głowy, żeby do mnie zadzwonić?! - Powiedziała z furią, patrząc na brata zmrużonymi oczami. - Caitlyn zadzwoniła do mnie - wyjaśnił, przeczesując włosy sztywnymi palcami. - Świetnie! A ja sobie siedzę w biurze i nagle Rob Stanton - jeden ze wspólników - zagląda do pokoju i mówi, żebym poszła do sali konferencyjnej i obejrzała wiadomości o dwunastej. Jezu, czy nikt nie mógł chwycić za cholerny telefon i powiedzieć, co się dzieje? - Policzki jej pałały, a usta zacisnęły się w wąską kreskę. - Powinniśmy byli tak zrobić - przyznał Troy. - Potem próbowałam się do ciebie dodzwonić - zwróciła się do Caitlyn. - Ciągle włączała się sekretarka. - Nie odbierałam telefonów. Wiesz, dziennikarze. - Pewnie. Ohydni padlinożercy. Zwęszą najmniejszy ślad skandalu i zaraz wypełzają na światło dzienne. - Zaczerpnęła powietrza i potrząsnęła głową, jakby chciała uporządkować myśli; głos jej złagodniał. - Boże, Caitie, jak się czujesz? - Bywało lepiej. - Policja ją przesłuchiwała - wtrąciła Berneda. - Tylko wpadli powiedzieć mi o Joshu. - Ale przecież nie jesteś podejrzana? - Twarz Bernedy przybrała kolor sponiewieranych pogodą ścian domu. 46 - Powiedziała, że nie wie, co podejrzewa policja - wyjaśnił Troy najstarszej siostrze. - Josh popełnił samobójstwo albo... albo ktoś mu w tym pomógł, prawda Caitlyn? Czy nie tak ich zrozumiałaś? - Cholera - wymamrotała Amanda. - Jeśli okaże się, że to zabójstwo, zaczną się nam baczniej przyglądać. - Troy dostrzegł przerażone spojrzenie matki. - Daj spokój, mamo, wiesz, jaka jest procedura. Rodzina i znajomi ofiary zawsze są najbardziej podejrzani. Już przez to przechodziliśmy. - Zbyt często - zgodziła się, obserwując motyla przemykającego wśród bzów. - Ale nie są pewni, że to morderstwo. To dobrze - myślała na głos Amanda. - Nie ma w tym nic dobrego - zauważyła Berneda. Twarz Amandy była ponura, jej mózg pracował na najwyższych obrotach. - Marty z księgowości zna kogoś w policji. Może mógłby się od niego dowiedzieć, co policja naprawdę myśli. - O Boże, widzę, że naprawdę się martwisz. - Gdy Berneda spróbowała poprawić się w fotelu, natychmiast zjawiła się przy niej Lucille. Zaczęła strzepywać i układać poduszki. - Po prostu nie wierzę, że Josh popełnił samobójstwo - upierała się Caitlyn. - Nie wiesz, jak było. - Amanda opadła na krzesło. - Nikt nie wie, co się dzieje w głowie drugiego człowieka. Weźmy Billa Blacka. Z pozoru miał wszystko - był wspólnikiem w jednej z najlepszych firm prawniczych na wschodnim wybrzeżu, miał młodą piękną żonę, dwójkę uroczych i zdrowych dzieciaków, dom wart fortunę i drugi w Catskills. Żyć nie umierać. I pewnego dnia, bez żadnych widocznych powodów, idzie do garażu, zakłada wąż na rurę wydechową swojego mercedesa i kończy z tym wszystkim. Nikt nie wiedział, że był szantażowany, nikt nie wiedział, że oskarżano go o gwałt na nieletniej klientce, w wyniku którego dziewczyna zaszła w ciążę. Nikt, nawet jego najlepszy przyjaciel, nie wiedział, że Bill miał jakiekolwiek problemy. Nie mieli pojęcia. Caitlyn potrząsnęła głową i spojrzała na wzgórza i zachodzące słońce. - Znam Josha. - Znałaś - poprawił ją Troy. - A Amanda ma rację. Po prostu poczekajmy, co powie policja. Berneda zwróciła się do starszej córki: - Jeśli Caitlyn będzie potrzebowała prawnika, pomożesz jej? - Nie jestem adwokatem w sprawach kryminalnych - odpowiedziała Amanda głosem pełnym napięcia. - Rzuciłam to dawno temu. Zajmuję się podatkami i nieruchomościami. Wiesz o tym. - Wiem, wiem, ale się martwię. Pracowałaś dla prokuratora okręgowego. - I nienawidziłam tej pracy, nie pamiętasz? Użeranie się z tymi wszystkimi kryminalistami i głupkami i... w każdym razie, cieszę się, że już tego nie robię. - Możesz kogoś polecić? - zapytała Berneda, szarpiąc naszyjnik z pereł. - Jezu, nie zastanawiajmy się nad tym! - Troy sięgnął do kieszeni koszuli po papierosy. - Caitlyn i ja już to omówiliśmy. Uważam, że nie powinna rozmawiać z policją bez prawnika, ale nie zachowujmy się, jakby była podejrzana. - Znalazł zapalniczkę i pstryknął kilka razy, zanim się zapaliła. - W porządku? - zapytał, wydmuchując dym. - Oczywiście, że nie. - Tak jak myślałem. - Po prostu lepiej być przygotowanym - powiedziała Berneda. - Zostaniecie na kolacji? - Lucille uśmiechnęła się łagodnie, jakby nie zdawała sobie 47 sprawy z wagi tej rozmowy. Berneda skinęła głową. - Naturalnie, że zostaną. - Ja nie. - Amanda spojrzała na zegarek. - Mam mnóstwo pracy. Mnóstwo. Nie dotrę do domu przed północą. - Dostrzegła urażone spojrzenie matki i westchnęła. - Przyjechałam sprawdzić tylko, czy dobrze się czujesz. Wiem, że takie rzeczy wyprowadzają cię z równowagi. Kiedy skończę pracować nad tą sprawą, przyjadę na weekend. Zgoda? - Tak, choć wiem, że i tak nie przyjedziesz - mruknęła Berneda, ale twarz jej odrobinę pojaśniała. - Przyjadę. Jesteśmy umówione. Obiecuję. Ledwie to powiedziała, zadzwonił jej telefon komórkowy. Pogrzebała w torebce, wyciągnęła telefon i przyłożyła do ucha. Rozmawiając przyciszonym głosem, odeszła w drugi koniec ganku i odwróciła się tyłem do wszystkich. - Tak, wiem, wiem... ale to poważne sprawy rodzinne. Przyjadę. Tak, Powiedz mu, że za dwadzieścia minut, góra pół godziny... tak, rozumiem, w porządku. Powiedz mu, że dzisiaj sobota. Ma szczęście, że w ogóle pracuję. - Rozłączyła się, westchnęła głęboko i spojrzała na rodzinę. - Naprawdę muszę już lecieć. Ale wrócę, obiecuję. - Wrzuciła telefon do torebki i cmoknęła matkę w policzek. - Przyjadę z Ianem - obiecała. Uśmiech Bernedy zastygł na wspomnienie szwagra. Mąż Amandy pracował jako pilot w firmie zajmującej się handlem drewnem. Często nie było go w domu, rzadko pojawiał się na uroczystościach rodzinnych. Przystojny, wysportowany, zdolny rzucić czar nawet na najdziksze zwierzęta. Problem jednak w tym, że gdy zauroczone zwierzę odważyło się podejść bliżej, strzelał do niego i zabijał je. Na śmierć. I sprawiało mu to ogromną przyjemność. Tak, Ian Drummond miał swoją ciemną stronę. Rzadko ją pokazywał. Caitlyn miała raz okazję ją poznać, choć nigdy nikomu o tym nie powiedziała. I nigdy nie powie. Amanda lekko chwyciła ją za rękę, dotykając ukrytego pod swetrem opatrunku. Caitlyn wstrzymała oddech. A jeśli Amanda wyczuje bandaże na nadgarstkach? Wyrwała się. - Zadzwoń, jeśli będziesz chciała. - Na twarzy Amandy pojawił się cień uśmiechu. - A jeśli nie zamierzasz odbierać telefonu, to przynajmniej włącz cholerną komórkę. Na nią też nie mogłam się dodzwonić. - Włączę. Amanda znów złapała ją za rękę i ścisnęła tak mocno, że Caitlyn omal nie zawyła z bólu. - Nie zapomnij. - Założyła okulary słoneczne na nos i popędziła ścieżką. Z rykiem silnika odjechała tak szybko, jak się pojawiła. - No, to tyle - powiedział Troy, marszcząc się i mocno zaciągając papierosem. - Spełniła swój obowiązek. - Co to ma znaczyć? - Berneda wyprostowała się na fotelu. - To, że Amanda poświęca rodzinie wyjątkowo mało czasu. - Nie rozumiesz, że jest zajęta? - Berneda potrząsnęła głową i Caitlyn zauważyła kilka srebrnych włosów, które miały czelność pojawić się wśród mahoniowych loków. - Wy nigdy nie potrafiliście się dogadać. To była prawda. Caitlyn pamiętała wrogość panującą między starszą siostrą a bratem. Wydawało się, że trwa to od narodzin Troya aż do dzisiaj, ponad trzydzieści lat. - Gdzie jest Hannah? - Caitlyn postanowiła zmienić temat. - Wyszła. - Matka odwróciła wzrok. - Wyszła wczoraj wieczorem. - Dokąd? 48 - Nie wiem. Była wściekła. - Na co? - naciskała Caitlyn. - Na cały świat. Na mnie. Na Lucille, na wszystkich. - Berneda machnęła lekceważąco ręką. - Wiesz, jaka ona jest. Uparta. Tak jak ojciec. Nie wiem... nie wiem nawet, czy wie już o Joshu, ale na pewno się dowie. - Spojrzała na zegarek. - Na pewno powiedzą w wieczornych wiadomościach. Myślę, że powinniśmy je obejrzeć. Caitlyn nie miała najmniejszej ochoty patrzeć, jak reporterzy roztrząsają, analizują, wyjaśniają i snują hipotezy dotyczące śmierci jej męża. Ale musiała. Wcześniej czy później trzeba zmierzyć się z prawdą o śmierci Josha. Jutro, ani nawet za kilka dni, wcale nie będzie łatwiej. Rozdział 8 Prawdziwe świry. Szalony kapelusznik to przy nich betka. - Sylvie weszła do gabinetu Reeda, roztaczając zapach piżmowych perfum i niedawno wypalonych papierosów. Poszła do domu sprawdzić co u dzieci i najwyraźniej znalazła nową nianię, wróciła więc na posterunek. - O kim ty mówisz? - O Montgomerych, a niby o kim? Pieprzone świry! - Oparła się o parapet i objęła rękami. - Pieprzone? - Staram się hamować. - Przewróciła wymownie oczami. - Mam dzieciaki w wieku siedmiu i trzech lat. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak przeklinasz, dopóki przekleństwa nie wracają do ciebie, wypowiedziane niewinnymi ustami dzieci. Tak, to prawda. Któregoś dnia zmywam naczynia, dzieciaki siedzą w dużym pokoju, tuż obok. I słyszę, jak Toby zwraca się do siostry: pierdolony kutas... pewnie słyszał, jak mówiłam o jego ojcu. - Sylvie wzruszyła ramionami. - Priscilla roześmiała się i powiedziała mu, że jest głupi, bo dziewczynki nie mogą być kutasami i że nie mówi się pierdolony tylko pierdolony... No, rozumiesz, o co mi chodzi - wykrzywiła usta. - Powiedziałam im, żeby przestali, ale wtedy Priscilla wytknęła mi, że ja też się wyrażam, więc wszyscy zawarli-śmy umowę. Za każde przekleństwo wrzucamy do świnki ćwierćdolarówkę... Nie patrz tak na mnie! - Nic nie rozumiem. Do jakiej świnki? - No, do świnki skarbonki. Zapomniałam, że żyjesz na innej planecie. - O czym ty mówisz? - Nieważne. Nie masz dzieci, nic nie rozumiesz. Chodzi o to, że nie powinnam była się na to zgodzić. Teraz nie odstępują mnie na krok i tylko czekają, kiedy coś pier... powiem. Cholera! O, nie... - Przewróciła oczami. - Wygląda na to, że uda mi się w tym roku nazbierać tyle pieniędzy, że starczy dla całej rodziny na wycieczkę do Disneylandu. Odchylił się na krześle, aż zatrzeszczało. - Zaczęłaś coś mówić o Montgomerych. - Ja nie mogę! - potrząsnęła głową. - Tyle świrów. Całe pokolenia. I do tego tyle wypadków. Wypadki na polowaniach, na łodzi, w samochodzie, afery, skandale... Jerry Springer miałby niezłą pożywkę. Jak w jakiejś pier... pieprzonej operze mydlanej! Wiedziałeś, że istnieje jeszcze drugi pień drzewa rodowego Montgomerych? I nie chodzi tu o jednego czy dwóch bękartów. Nie, to jakieś zboczenie! - Więc Cameron Montgomery - podjęła - ojciec Caitlyn i dziedzic fortuny zbitej na 49 bawełnie i przewozie towarów miał drugą rodzinę. Tu niedaleko. - Machnęła ręką. - Miał nie tylko siedmioro dzieci ze swoją żoną, ale jeszcze jedno, dwoje albo i więcej z niejaką Copper Biscayne. Á propos, ona już nie żyje, tak jak i wielu innych związanych z Montgomerymi. Josh Bandeaux jest ostatni na długiej liście ofiar. - Czy któraś poprzednia śmierć też wyglądała na samobójstwo? - zapytał Reed. - Znów myślisz, że popełnił samobójstwo? Potrząsnął głową. - Nic nie myślę. Po prostu głośno się zastanawiam. Wiemy, że ktoś z nim był tej nocy; nie wiemy tylko, czy ten ktoś go zabił. - Myślisz, że ktoś upozorował samobójstwo. - To jedna z możliwości. - Pomasował kark. - Będziemy wiedzieć więcej, gdy dostaniemy raport z sekcji zwłok i z miejsca zbrodni. Przeczucie mi mówi, że będą tam dowody wskazujące na żonkę. Miała możliwości, motyw, okazję i nie może przedstawić nawet najmarniejszego alibi. - Wydaje mi się, że nie dałeś jej szansy. - Zapytałem, gdzie była zeszłej nocy, a ona odpowiedziała, że poza domem. To wszystko. - Nie wypytałeś jej dokładnie. - Nie mieliśmy pewności, że chodzi o morderstwo. - Nadal nie mamy. - Ale wiemy, że byli w separacji, że była inna kobieta w życiu Josha, że chciał rozwodu i jej pieniędzy, że chciał oskarżyć ją o przyczynienie się do śmierci dziecka. Sąsiad widział jej samochód na miejscu zdarzenia. - Ale? - ponagliła go Sylvia. - Słyszę to w twoim głosie, Reed, jest jakieś ale. Chwycił długopis i pstryknął w zamyśleniu. - Ale musiałaby być głupia, żeby zostawić tyle śladów na miejscu zbrodni. Nie wygląda na głupią. - Może się zdenerwowała. Nie zamierzała go zabić, ale wpadła w szał. - Nie zamierzała go zabić? A te nacięcia na nadgarstkach? Widziałaś, jego ręce? Ktokolwiek to zrobił - i nie wykluczam tu samego Bandeaux - chciał, aby wykrwawił się na śmierć. - Zmrużonymi oczami popatrzył na Sylvie. - Coś tu nie gra. - Coś? A może wszystko - powiedziała Sylvie, sięgając do kieszeni po pager. Skrzywiła się, spoglądając na wyświetlacz, i ruszyła w stronę drzwi. - Nic tu nie gra. Na razie. Ale będzie grało. Rozwiążemy to. - Jesteś pewna? Spojrzała przez ramię i uśmiechnęła się. - Jak cholera. - Jaka szkoda - wycedziła sarkastycznie Sugar Biscayne, wpatrując się w ekran. Na jej ustach pojawił się zjadliwy uśmieszek. Ściągnęła spodnie i majtki. - Kolejny łajdak gryzie ziemię. - Kopnęła spłowiałe lewisy w kąt sypialni, włożyła czerwone stringi i spodenki ledwie zakrywające pupę. Dziennikarz wciąż mówił i mówił, jakby Josh Bandeaux był co najmniej bożyszczem Savannah. Tak, racja. Dopiła drinka i poczuła lekki zawrót głowy. Pewnie od wódki. Wcale nie było jej żal, że kolejny z klanu Montgomerych kopnął w kalendarz. Bandeaux był najgorszy, wkręcił się do rodziny, próbując dobrać się do pieniędzy. Co za gówno. Wzniosła kieliszek. - Powodzenia w piekle, ty chory sukinsynu! 50 Wentylator przeganiał gorące powietrze z jednego końca sypialni w drugi, hałasując tak głośno, że ledwie słyszała telewizor, w którym właśnie pokazali Josha Bandeaux na dorocznym balu policjantów. Wpatrywała się w ekran. Przystojny kutas. Diabelnie seksowny. Tak, i martwy jak Bella Lugosi. Ta myśl sprawiła jej przyjemność. Ubrany w czarny smoking od znanego projektanta i koszulę, która nie wymagała krawata, Bandeaux trzymał w ręce kieliszek i uśmiechał się uwodzicielsko do kamery. Jezu, jak on lubił światła reflektorów. Niewiele kobiet w Savannah zdołało się oprzeć temu uśmiechowi. Sugar pomyślała, że miał w sobie coś szatańskiego. Nalała sobie kolejnego drinka. Czuła jak zimna wódka spływa do gardła i wybucha płomieniem w żołądku. Wzdrygnęła się na myśl, że Caitlyn Montgomery poślubiła to monstrum. A wszystko dlatego, że Caitlyn była naiwna i na tyle głupia, żeby pozwolić zrobić sobie dziecko. W tych czasach!? Jak to możliwe? Zgadnij! Bandeaux był diabelnie seksowny i wiele kobiet, ona również, chętnie by się z nim zabawiło, ale żadna nie była tak głupia, by za niego wychodzić. Związać się z tym kutasem znaczyło wpakować się w niezłe kłopoty. No i się Caitlyn wpakowała. Nie, żeby Sugar się przejmowała. Zawsze uważała, że Caitlyn nie grzeszy rozumem. Jeśli chodzi o urodę, natura okazała się hojna, ale rozumu to jej poskąpiła. Gładka, biała skóra ślicznotek z Południa, wydatne usta, duże piwne oczy. Caitlyn była wysoka i miała sportową sylwetkę. I do tego świetne cycki. Wspaniałe cycki. Sugar zawsze zwracała uwagę na biust, nie dlatego, że gustowała w kobietach, ale dlatego, że chciała dobrze znać konkurencję. Wszystkie kobiety, nawet te bogate i wysoko postawione, rywalizowały ze sobą. Na ekranie pojawiło się zdjęcie Bandeaux z żoną i córką. Dziecko miało wtedy jakieś półtora roku. Gdyby nie sztuczny uśmiech Caitlyn na tym wyraźnie pozowanym zdjęciu, wyglądaliby na idealną rodzinę. - Gówno, nie idealną! - Sugar wychyliła resztkę wódki. Pogryzła kostkę lodu i zaczęła grzebać w szufladzie komody, gdzie znalazła wystrzałową obcisłą bluzkę bez rękawów. Włożyła ją i wygładziła kilka zmarszczek. Reporter mówił właśnie o podejrzanych okolicznościach śmierci Bandeaux, gdy usłyszała samochód zajeżdżający na podjazd. Furgonetka, sądząc po odgłosie silnika. Kogo diabli niosą? Gderając i zrzędząc, pomyślała, że to pewnie brat złożył jej wizytę. Dickie Ray, ostatnia osoba, którą chciała widzieć. Wyłączyła stary, kiepsko już działający telewizor, przeszła do pokoju gościnnego i zanim brat zaczął się dobijać, otworzyła drzwi. Pod nogami usłyszała ciche warczenie - w połowie pit buli, w połowie labrador, ale za to w stu procentach suka. - Cześć - powiedział Dickie, zezując na psa. Caesarina nie lubiła go. Nigdy go nie lubiła. Znała się na ludziach. - Jest już prawie siódma wieczorem, spóźnię się do pracy. Ja pracuję - przypomniała mu, ostentacyjnie spoglądając na zegarek. Żeby tylko nie wszedł do środka. Gdy już zwali się na kanapę, to będzie tam siedział, godzinami gapiąc się w telewizor, aż wydoi cały sześciopak piwa. Kijem go trzeba będzie wyganiać. Nie był złym facetem, tylko leniwym jak diabli. - I ty to nazywasz pracą? - To uczciwa praca - odpowiedziała.