197

dłonie na jego ramieniu. Nie odezwała się, ale na jej policzkach pojawiły się łzy. - Powinienem zadzwonić do Everetta - wymamrotał. - Ściągnąć agentów. Być może... Rainie milczała. Podobnie jak Quincy nie wierzyła, że Glenda nadal żyje. Quincy odetchnął głęboko i sięgnął po telefon akurat w chwili, kiedy ten zadzwonił. Powoli podniósł słuchawkę, zastanawiając się nad tym, kto to może być, ale od razu usłyszał szyderczy głos rozmówcy. - Zabiłam agenta specjalnego Montgomery'ego - rzuciła Glenda Rod¬ man. - Glenda? Och, dzięki Bogu! - Pokrył czymś słuchawkę. Chyba ostatnim razem, kiedy tu był. Myślał, że to mnie załatwi. Głupi sukinsyn. Powinien był uważniej przeczytać moje dane osobowe. Mój ojciec był gliną i wierzył, że trzeba umieć strzelać z obu rąk. W czasie walki nigdy nie wiadomo, która ręka będzie wolna. - Nic ci nie jest? - Umiejętności strzeleckie Alberta dorównywały pozostałym jego umiejętnościom - rzuciła oschle. - Moją prawą dłonią powinien natychmiast zająć się lekarz. Poza tym wszystko gra. http://www.nabudowie.info.pl/media/ Zatrzymał się na chwilę w progu. – To nie twoja wina – powiedział szczerze. – To, co się stało z Mandy, to nie twoja wina. – Nie obwiniam siebie – przerwała mu matowym głosem – tylko ciebie. Quincy niemal biegł korytarzem do wyjścia. Gdy tylko znalazł się na parkingu, wyjął telefon komórkowy. Najpierw zadzwonił do kolegi z laboratorium kryminalistycznego. Dzień wcześniej posłał mu koszulkę pocisku. – Sprawdzałeś w DRUGFIRE? – Jezu, Quincy, ciebie też miło słyszeć. – Nie mam czasu, Kenny. Czego się dowiedziałeś? – Gdybyś raczył sprawdzić pocztę głosową, to byś wiedział, że spędziłem nad tym całą pieprzoną noc. Ślady takie same jak w przypadku dwóch innych strzelanin, Quince. Szkolnych strzelanin. Oba dochodzenia dawno zamknięto, a dzieciaki siedzą w pudle. Więc jeśli te zbrodnie się powtarzają... Zwijaj się do Quantico, Quincy. Jesteś tu potrzebny.

własnym a cudzym ciałem. Delikatnie cofnęła się więc i odgarnęła włosy. Zdawała sobie sprawę, że jest bardziej wzburzona, niż przedtem sądziła. Quincy przyglądał się jej z niepokojem. Chciała roześmiać się beztrosko, ale nie potrafiła się na to zdobyć. – Przepraszam – rzuciła, zażenowana swoim wybuchem. – Zarzucam ci, że traktujesz mnie jak pacjentkę, a tymczasem to ja traktuję cię jak psychiatrę. – Nie jestem twoim terapeutą – powiedział spokojnie. – Wyjaśnijmy to od razu. Sprawdź pożegnalne. Wiedzą państwo, że rodzice Sally i Alice zamierzają pokryć koszty pogrzebu dziewczynek z pieniędzy zaoszczędzonych na ich studia? Vander Zanden najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi. Odwrócił się, żeby poprawić przekrzywiony bukiet. Quincy i Rainie spojrzeli po sobie. Pozwolą mu się wygadać. Wyglądało na to, że miał jeszcze wiele do powiedzenia. – Z samego rana ludzie zaczęli przynosić kwiaty – odezwał się znów po chwili. – Wiem z telewizji, że przysyłano kwiaty do tamtych szkół, więc spodziewałem się czegoś takiego. Ale co innego widzieć to na własne oczy. Listy i kartki z całego kraju. Misie i baloniki od setek nieznajomych. – Nagle w jego głosie zabrzmiała złość. – Miałem telefony od dwóch dyrektorów, którzy przeszli przez to samo i od kilku psychologów, doświadczonych w tego typu przypadkach. Zupełnie jakbyśmy wstąpili do jakiegoś klubu. Nie chcę być jego członkiem! Chcę, żeby zostawili nas w spokoju. Wolałbym, żeby Bakersville było jedynym miejscem, gdzie zdarzyła się taka tragedia. A tu, co? Jesteśmy jedenastą, dwunastą, trzynastą