bardzo dumny. Hope odwróciła twarz w obawie, by nie wyczytał z jej rysów, co czuje, by nie odgadł, jak bardzo jest zrozpaczona. Philip przysiadł na krawędzi łóżka. - Co się z tobą dzieje, kochanie? - zapytał z troską w głosie. - Wiem, że chciałaś dać mi syna, ale to nie ma żadnego znaczenia. Nasza mała jest najcudowniejszym dzieckiem pod słońcem. Po policzku Hope spłynęła jedna, samotna łza, której nie zdołała powstrzymać. - Nie płacz, skarbie. - Przygarnął ją do piersi. – To naprawdę żaden powód do rozpaczy, uwierz mi. Poza tym będziemy jeszcze mieli dzieci. Całe mnóstwo. Nie mogła tego słuchać. Philip nie wiedział o czymś, o czym ona wiedziała aż za dobrze: nie mieli mieć już więcej dzieci. Jak wszystkie kobiety w jej rodzinie, skazana na poronienia, nie donosi już żadnej następnej ciąży. Między innymi na tym też polegała klątwa: Pierron rodziły od pokoleń tylko jedno dziecko i zawsze była to córka. Córka, która przejmowała Dom i grzeszną spuściznę. Hope zacisnęła palce na miękkim materiale mężowskiej marynarki. Tak bardzo pragnęła podzielić się z nim bolesnymi myślami, ale wiedziała, że byłby wstrząśnięty, dowiadując się prawdy o swojej uwielbianej żonie. I swojej ślicznej córeczce. Nigdy nie może się dowiedzieć. Przełknęła z trudem ślinę i wtuliła twarz w ramię Philipa, wdychając zapach deszczu, który przylgnął do jego ubrania, o wiele bardziej znośny niż duszne powietrze w pokoju. Nikt nigdy nie może się dowiedzieć. - Tak żałuję, że moi rodzice nie dożyli tej chwili i nie mogą zobaczyć małej - szepnęła z wystudiowaną boleścią w głosie. - Nie mogę... nie mogę się z tym pogodzić. - Wiem, kochanie. - Tulił ją jeszcze przez chwilę w ramionach, po czym odsunął się nieco i spojrzał jej w oczy z nieznacznym uśmiechem. - Mam coś dla ciebie. - Wyjął z kieszeni marynarki niewielkie pudełko obciągnięte delikatnie wyprawioną granatową skórką. Na wieczku widniał znak najlepszego jubilera w Nowym Orleanie. Hope otworzyła puzderko drżącymi dłońmi. Wewnątrz, na białym aksamicie, połyskiwał naszyjnik z pereł. - Och, Philipie. - Wyjęła naszyjnik i przytuliła do policzka. Poczuła miły chłód klejnotów na skórze – Są wspaniałe. Philip spojrzał na małą, która zaczęła się wiercić w wymoszczonym kocykiem koszyku. - Pewnego dnia będą jej. Pomyślałem, że to odpowiedni prezent. Cała radość Hope prysła w jednej chwili. Włożyła naszyjnik z powrotem do pudełka. Jej mąż już uwielbia córkę, pomyślała z rezygnacją. Już padł na niego urok idący z Cienia, a ten głupiec niczego się nie domyśla. - Nasza mała wywołała sensację w szpitalu. Zbiegły się pielęgniarki ze wszystkich pięter, żeby ją podziwiać. Trzeba ci było widzieć, jak się tłoczyły jedna przez drugą przy oknie sali noworodków. - Położył dłoń na dłoni żony, uścisnął ją. - Boże, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Dziecko poruszyło się znowu, zakwiliło i zaczęło płakać. Hope zesztywniała na myśl, że powinna przystawić teraz córeczkę do piersi. Mała coraz głośniej domagała się jedzenia, już zanosiła się płaczem. Philip stropił się, nie bardzo wiedząc, jak się zachować i co myśleć. Nie rozumiał reakcji żony. http://www.my-medyczni.org.pl Zatrzymała się i otrząsnęła ze wstrętem. Musi się opanować, musi być silna. Musi znaleźć rozwiązanie. Zbyt wiele wysiłku włożyła w zdobycie obecnej pozycji, by teraz ją stracić. Wystarczy, że rozejdą się pogłoski o ich zadłużeniu i w jednej chwili zostanie wykluczona z kręgu nowoorleańskiej elity. Już słyszała te poszeptywania. Przestaną napływać zaproszenia na przyjęcia, przestanie zasiadać w przydających towarzyskiego prestiżu komitetach, zamkną się przed nią drzwi powszechnie szanowanych domów, wszyscy odwrócą się od niej plecami. Znajdzie się znowu na marginesie, jak przed laty. Nie, już nigdy. Nie dopuści do tego, nie da się zepchnąć. Za oknami zawodził wiatr. Hope otworzyła drzwi balkonowe i wyszła na zewnątrz, w chłodną noc. Spojrzała w niebo zaciągnięte ciężkimi, zwiastującymi burzę chmurami, oparła się o balustradę. Wiatr targał jej włosy, rozwiewał poły szlafroka, opinał koszulę wokół ciała. Wychyliła się tak mocno, że poczuła zawrót głowy. Basen kąpielowy, usytuowany niemal wprost pod balkonem, ciągnął ją w dół. Cień porywał w górę. Unosił wysoko, ku mrocznemu niebu. Gałęzie smagały jej twarz, zaczepiały o włosy. Przed oczami załopotały skrzydła wielkiego ptaka w locie. Ujrzała matkę - ciemne widmo otoczone złocistą poświatą. Chmury rozstąpiły się na moment, wyjrzał księżyc, opromieniając niematerialną postać. Hope wpatrywała się nią zafascynowana i przejęta zgrozą. Wyciągnęła dłoń, by zagarnąć złoty blask. A z nim to, co mroczne. Wylądowała z powrotem na balkonie. Była znowu w swoim domu, w realnym świecie. Strach zapierał jej dech w piersiach, nadal przechylała się przez balustradę. Wystarczyło, by wychyliła się jeszcze trochę, a runie w dół. Zginie. Wyprostowała się powoli, oderwała palce od poręczy i cofnęła o krok. Bezpieczna we wnętrzu sypialni, zatrzasnęła za sobą drzwi balkonowe, zamknęła na klucz i osunęła się na podłogę. Podciągnęła kolana pod brodę. Oplotła nogi rękami i skuliła się, drżąc na całym ciele.
- Moja matka zjeżdża do Londynu w przyszłym tygodniu. - I? Wicehrabia już otwierał usta, ale zawahał się i łyknął porto. - Wszyscy znają twoje zdanie w tej kwestii... Lucien zmarszczył brwi. - Jakiej kwestii? Sprawdź - Robercie, widzę, że wyrwałeś się spod matczynych skrzydeł - powiedział hrabia. - Zabrałem ją ze sobą, bo uważa, że życie tutaj jest dużo bardziej ekscytujące niż w Lincolnshire. Lucien zmrużył oczy. - Robercie, to moja ciotka Fiona Delacroix, jej córka Rose i ich dama do towarzystwa, panna Gallant. Drogie panie, oto Robert, lord Belton. Wicehrabia wyglądał na dwadzieścia parę lat, był odrobinę niższy od Balfoura i niemal równie przystojny, jak on. Sądząc po spojrzeniach innych dam, nie tylko ona tak uważała. Ciekawe, ile z nich odrzuciłoby propozycję lorda Kilcairna. Potem zaczęła się zastanawiać, ile już ją przyjęło, a następnie zostało porzuconych. - Panie, nie mogłem się doczekać, żeby was poznać - powiedział lord Belton. - Lucien często opowiadał mi o swojej uroczej kuzynce i cioci.