- Dzieła sztuki czasami nudzą mnie śmiertelnie, ale nie sądzę, żeby były naprawdę

Gloria położyła dłonie na jego dłoniach i przez chwilę trwała w milczeniu. - Zawieź mnie do Lily - poprosiła. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY Gloria spoglądała w otępieniu na drobną sylwetkę na szpitalnym łóżku, tak, zdawało się, kruchą i bezbronną, że mógłby ją zdmuchnąć lada podmuch wiatru. Staruszka leżała podłączona do kroplówki, otoczona aparaturą kardiologiczną. Jej włosy były siwe, oczy zamknięte. Ta obca kobieta jest jej babką. Gloria przysunęła krzesło do łóżka. Z wahaniem, powoli dotknęła pomarszczonej, niemal przezroczystej skóry, delikatnie zacisnęła palce wokół dłoni Lily. Wciąż była oszołomiona. Tak nieoczekiwanie dowiedziała się, że ma rodzinę. Czuła zawrót w głowie jak ktoś, kto wypił o jeden kieliszek za dużo albo znalazł się raptownie na wysokościach, gdzie zaczyna brakować tlenu. Nie docierało jeszcze do niej, co usłyszała od Santosa, nie do końca rozumiała, co się wokół niej dzieje. Prostytutki... Jej babka, prababka. Kobiety, które sypiały z mężczyznami dla pieniędzy. Wracała wspomnieniami do okresu, kiedy mogła mieć dwanaście, może trzynaście lat. Pamiętała, jak chichocząc, szeptała z koleżankami o Pierron House. O jego mieszkankach. O swoich najbliższych. O rodzinie. Ona była jedną z nich. W pewnym sensie też tam mieszkała, należała do tego miejsca. Tymczasem matka cały czas kłamała. Jej opowieści o zmyślonych dziadkach, o rezydencji w Meridian, o sobotnich wyprawach na lody w dzieciństwie, o rodzinnych Wigiliach z choinką i kolędami - żadna z nich nie była prawdą. Żadna. Przy River Road Gloria od razu poczuła się u siebie. Jeszcze zanim Santos pokazał jej zdjęcia matki, a później dał do przeczytania listy Lily adresowane do Hope, miała wrażenie, że znalazła się w domu. Odkrywała nieznany dotąd, a przecież tkwiący w niej głęboko obszar własnej przeszłości. Do szpitalnej sali wszedł Santos. Wiedziała, że to on, nie musiała się oglądać. Wyczuwała jego obecność. Jak kiedyś. Jak przed dziesięciu laty. Wzdrygnęła się. Znał prawdę od dziesięciu lat, a ona przez cały ten czas o niczym nie wiedziała. Żyła w zupełnej nieświadomości. Nagle wrócił tamten czas, tamte uczucia, jakby to było wczoraj. Ale Santos niczego już od niej nie oczekiwał. Był przekonany, że jest taka sama jak matka. Jak matka... Gloria poczuła bolesny ucisk w gardle. Jak matka mogła być tak bezwzględna, tak okrutna? Jak mogła czytać pełne rozpaczy listy i odsyłać je bez odpowiedzi? - Trudno uwierzyć, że ją urodziła i wychowała. Tak bardzo są różne - szepnął Santos, jakby czytał w jej myślach. - Co mówi lekarz? - zapytała, uciekając od usłyszanych właśnie słów. - Niewiele. Przez ten czas, kiedy nie było mnie przy niej, nic się nie zmieniło. Odpoczywa, lecz w każdej chwili może się obudzić. W każdym razie stan jest stabilny. http://www.meble-biurowe.biz.pl/media/ Liz była najstarsza z siedmiorga rodzeństwa i to na nią spadał obowiązek zajmowania się siostrami i braćmi. Z chwilą kiedy po raz pierwszy zetknęła się z innym, lepszym światem, poprzysięgła sobie, że uczyni wszystko, by wyrwać się z ciasnego mieszkania w nędznej dzielnicy. Jedynym atutem, jaki mógł jej w tym pomóc, była własna inteligencja i wiedza, kiedy więc zaproponowano jej stypendium u niepokalanek, nie wahała się ani chwili. Stypendium, matura w dobrym liceum - to była szansa, paszport, który miał zapewnić w przyszłości lepsze życie. Ojciec był przeciwny planom Liz. Nie lubił „panków”, jak nazywał bogatych. Widział w nich chciwych oszustów i egoistów. Liz składała te opinie na karb robotniczej mentalności rozczarowanego do życia człowieka, ale żeby udobruchać staruszka, obiecała mieć się na baczności. A teraz zdobyła przyjaciółkę, dziewczynę stamtąd, z lepszego świata. W każdym razie sądziła, że ją zdobyła. Uśmiechnęła się do siebie. Chciała nawet prosić Glorię, żeby... - Liz? Ocknęła się z zamyślenia. Przy ladzie stała pani Reece, jedna z niewielu świeckich nauczycielek u niepokalanek. Liz nie słyszała nawet, kiedy weszła. Wyprostowała się, speszona, że profesorka przyłapała ją na bujaniu w obłokach. - Dzień dobry, pani Reece. Mogę w czymś pomóc? - Wyglądasz tak, jakbyś była myślami tysiące mil stąd - zauważyła z uśmiechem nauczycielka. Liz spąsowiała. - Przepraszam, to się więcej nie powtórzy. - Nic się nie stało. - Pani Reece położyła przed Liz teczkę z dokumentami. - Możesz zrobić mi ksero z tych papierów? Posegreguj je później i zepnij spinaczem.

uwagami, czułaby się szczęśliwa. Dwa razy w ciągu koncertu wyjęła list z kieszeni, ale zaraz chowała go z powrotem. Wstała, gdy tylko Jane Hantfeld skończyła grać Haydna. Słońce chowało się za wierzchołkami drzew. Właściwie był już wieczór. - Panno Gallant - zaczepiła ją Elizabeth Banks, jedna z nauczycielek. - Mam nadzieję, że opowie nam pani dzisiaj przy kolacji o swoim tajemniczym hrabim. Dziewczęta oszalały Sprawdź odzyskała rozsądek, a nie błagała go o wybaczenie wszelkich prawdziwych czy wyimaginowanych przewinień. Zsunął się z ławki i ukląkł przed nią. - Przestań. - Ale powiedziałeś... - Zapomnij, co powiedziałem. Zawsze mnie interesowało, co ty myślisz. - Nie żartuj sobie. Ujął jej dłonie. - Nie żartuję. Jesteś najbardziej fascynującą, uwodzicielską, godną pożądania kobietą, jaką w życiu spotkałem. - Kocham cię - wyznała. Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała go. Przytulił ją do siebie mocno, żeby znowu poczuć jej ciepło. - Kocham cię - szepnął z uczuciem.