czekolady w oddechu. Poruszyła biodrami, ocierając się o niego. - O Boże, tak, jeszcze - jęknął. Posłuchała go. Kiedy poczuła jego język na sutku, pomyślała, że roztopi się z rozkoszy. Zachęcony jej mimowolnymi westchnięciami, pocałował jej pierś delikatnie, a potem wessał koniuszek do ust, przyciskając brodawkę językiem do podniebienia. Rozpiął jej spodnie i wsunął dłonie, uciskając jej pośladki, nacierając, eksplorując. Całe ciało Sayre przeszywały dreszcze, skupiające się w jej intymnym miejscu i sprawiające, że pragnęła, aby ją tam dotknął. - Beck, pozwól mi... - Zsunęła się z jego kolan i zaczęła się rozbierać. Gdy została tylko w figach, zawahała się, ogarnięta nagłą i niespodziewaną wstydliwością. Spojrzał na nią błagalnie. - Nie dręcz mnie - powiedział. Sayre ściągnęła majtki i odwinęła ręcznik z bioder Becka. Jego męskość była wzwiedziona i piękna. Ogarnęło ją pragnienie, by poczuć go głęboko w swoim ciele. Przesunął dłonią po kępce rudych włosów na jej łonie, a potem chwycił ją za talię i przyciągnął do siebie. Klękając nad nim na kanapie, rozsunęła uda. Beck przytulił twarz do ulegle miękkiego brzucha i pocałował go, schodząc niżej i niżej, aż rozpłynęła się na jego wargach i języku, drżąc z pożądania i pragnąc, aby znalazł się w niej. Powiedziała mu to. Z powodu obrażeń, jakich doznał, zbliżenie nie było gwałtowne... i tym lepiej. Sayre dosiadała go powoli, centymetr po centymetrze, smakując każdą chwilę, która przynosiła nowe, cudowne, fascynujące odczucia. Jeśli Beck był niecierpliwy, nie okazał tego, chyba jemu również spodobał się jej pełen samozadowolenia brak pośpiechu. Gdy już się wydawało, że nie mogą być bardziej połączeni, chwycił jej biodra w kołyskę swych dłoni i przytrzymał, poruszając się w górę i sprawiając, że krzyknęła cicho z nagłej rozkoszy. Ich ruchy były delikatne i powolne, lecz tak intensywne, że wstrzymywali oddech, gwałtownie łapiąc powietrze tylko wtedy, kiedy przypominali sobie, że muszą oddychać. Palce Becka wbijały się w jej biodra, przytrzymując ją blisko, ale jej ręce też nie pozostawały bezczynne. Dotykała jego ramion i barków, głaskała głowę, kark i pierś. Wyginając się do tyłu, sięgnęła za siebie i pogładziła go po udach, pieszcząc ich wewnętrzną część. Beck jęknął z niewysłowionej rozkoszy. Kiedy doszedł, otoczył ją ramionami i przytulił rozpalony policzek do piersi. Wargi dotknęły jej pobudzonego sutka. Nie zrozumiała słów, które wyszeptał, jednak wypowiedział je tak seksownym tonem, że wyzwolił jej orgazm. Nieco później leżeli w łóżku, twarzą w twarz. - Co powiedziałeś? - spytała Sayre. - Kiedy? W odpowiedzi uniosła brwi i spojrzała na niego znacząco. - Ach. Ciąg brzydkich słów, jak sądzę. - Bardzo erotyczne - mruknęła, trącając jego męskość kolanem. - W takim razie następnym razem powiem je głośniej. Poczuł, jak jego sutki twardnieją pod dotykiem jej palców. Ku jego rozkoszy, otoczyła jeden z nich wargami i zaczęła delikatnie drażnić koniuszkiem języka. Odsuwając się na kilka milimetrów, wymruczała: - Wiedziałeś, że od początku tego chciałam, prawda? Odzyskanie głosu zajęło mu dłuższą chwilę. - Tak przypuszczałem - odparł wreszcie. - Wiedziałeś od pierwszego spotkania? - Od naszej rozmowy przy pianinie. Spojrzała na niego.

Mark odwrócił się i zamarł. Jak ona to zrobiła w ciągu piętnastu minut?! Tammy Dexter w wytartych dżinsach i spłowiałej bluzce znikła. Na progu salonu stała panna Tamsin w jedwabnej małej czarnej, skrojonej z wyrafinowaną prostotą. Sukienka miała głęboko wycięty dekolt, ledwo zaznaczone rękawy i była naprawdę krótka. Dzięki temu widać było długie opa¬lone nogi, a wysoko sznurowane, czarne sandałki powodo¬wały, że nogi te wydawały się jeszcze dłuższe... Tammy wyszczotkowała włosy i teraz jej twarz otaczała połyskliwa, ciemna chmura miękkich drobnych loczków. Dyskretny makijaż podkreślał kontur wielkich piwnych oczu, a delikatna szminka ożywiła lekko kolor ust. Tammy wyglądała oszałamiająco! - Jak to zrobiłaś? - wyrwało się księciu i tym razem to w jej oczach zamigotało rozbawienie. - No proszę, a ja się martwiłam o swoje maniery. Mark zmitygował się. Faktycznie, nie zachował się sto¬sownie. - Wybaczcie, proszę. Tammy, poznaj Ingrid. Ingrid jest... - Przyjaciółką Marka - wtrąciła gładko kasztanowłosa i powściągliwie podała Tammy chłodną dłoń. - Miło mi pa¬nią poznać. Właśnie rozmawialiśmy o tym, że musi się pani czuć tutaj dość obco, tak daleko od kraju... – Zlustrowała Tammy przenikliwym spojrzeniem, a na jej perfekcyjnie umalowanej twarzy pojawił się nieszczery uśmieszek. - Wi¬dzę, że przeglądała pani garderobę siostry. Miałam zamiar oddać te wszystkie rzeczy dla biednych, ale skoro przydadzą się pani... Ta kobieta potrafiła wbijać bolesne szpile z prawdziwą elegancją. - Nie czytałam jeszcze testamentu mojej siostry, nie wy¬daje mi się jednak, by zawierał klauzulę uprawniającą panią do dysponowania jej rzeczami - odparła chłodno Tammy, po czym wzięła kieliszek szampana, który podał jej Mark. - Dziękuję. Właśnie tego mi było trzeba. Dom Perignon, jak widzę. Mój ulubiony. Mark zamrugał oczami, jakby próbował się upewnić, czy nie śni. Do tej pory żywił głębokie przekonanie, że Tammy za¬szyła się w buszu z powodu kompleksu niższości. Jej matka i siostra robiły piorunujące wrażenie - idealnie umalowane, uczesane, perfekcyjne w każdym calu. Ktoś, kto musiał bez¬ustannie porównywać się z nimi, ani chybi w końcu ukryłby się w jakimś odludnym miejscu, gdzie nikt nie mógłby go oglądać... A przecież Tammy była równie piękna i atrakcyjna jak jej matka i siostra. Nie. Była piękniejsza. Nie nosiła żadnej biżuterii, była umalowana oszczędnie, a przecież przyćmiewała Ingrid, która nagle wydała się bar¬dzo pretensjonalna, ostentacyjnie wystrojona, sztuczna, lalkowata. http://www.logopedawarszawa.biz.pl/media/ - Ty wątpisz w moją zdolność do zaopiekowania się Henrym, a ja w twoją. Jak widać, dobrana z nas para. Nie, te słowne utarczki nie zaprowadzą donikąd. - Posłuchaj, naprawdę powinniśmy spokojnie porozma¬wiać. Zostań na noc w hotelu, dobrze? Ja zapłacę. Wszystko się w niej zagotowało, ale jakoś się pohamowała. - Ooo! - powiedziała z udanym zachwytem. - W tym hotelu? Naprawdę? I dostanę loże z baldachimem, a obsłu¬ga będzie mi się kłaniać? - Po co ta ironia? - Po co robisz ze mnie żebraczkę? - Nie miałem takiego zamiaru. Po prostu musisz gdzieś przenocować, a nie ma sensu chodzić z malutkim dzieckiem po mieście, szukając odpowiedniego miejsca. Hm, to brzmiało całkiem sensownie... Mark zauważył jej wahanie i postanowił kuć żelazo, póki gorące. - Zostań. Kylie zajmie się dzieckiem, a my spokojnie porozmawiamy. - Jeśli jeszcze raz powiesz o nim „dziecko", zabiorę się stąd natychmiast i tyle będziesz go widział - zagroziła. - On ma na imię Henry i najwyższa pora, żeby zaczęto go wreszcie traktować jak osobę, chociaż jeszcze niedużą. Dla¬ tego żadna Kylie nie będzie więcej przy nim oglądać tele¬wizji. I nie trzeba go upychać gdzieś po kątach, możemy porozmawiać przy nim. - Wolałbym nie. - Twoja strata. - Wzięła od Kylie walizkę i wrzuciła do niej rzeczy, które chciała zabrać, jednocześnie ani na moment nie przestając przytulać chłopczyka do siebie. Ro¬biła wszystko z taką swobodą, jakby zajmowanie się dziec¬kiem było dla niej czymś naturalnym. Henry powolutku za¬czynał się rozluźniać, już nawet opierał główkę na jej piersi. Mark wodził za nią zdumionym wzrokiem. Nigdy w ży¬ciu nie spotkał podobnej kobiety. Była inteligentna, samo¬dzielna, wiedziała, czego chce. Nie imponowały jej jego po¬zycja, tytuł, władza. Robiły wrażenie na każdym - a zwła¬szcza na każdej - ale nie na niej.

- Czemu nie przyjechałeś po niego wcześniej? - Już ci mówiłem. Podczas pogrzebu twoja matka za¬pewniła mnie, że Henry przebywa pod dobrą opieką w Sydney. Wiesz, jak ona potrafi człowiekowi coś wmówić. - Wiem... - Rozpaczała nad jego osieroceniem, wydawało się, że pragnie natychmiast do niego wrócić. Żal mi jej było, dałem jej więc czas, żeby mogła pobyć z wnukiem w Sydney i ochłonąć po śmierci córki. Miała przywieźć Henry'ego do¬piero wtedy, gdy będzie to konieczne. Tymczasem on omal nie trafił do domu dziecka! - wybuchnął z gniewem. - Nie pojmuję, jak mogła do tego dopuścić! O czym ta kobieta w ogóle myśli?! Sprawdź - I jak ja mam im przekazać tę wiadomość, co? - la¬mentował Doug, tym samym lejąc miód na jej serce. Nie¬wiarygodne, komuś naprawdę na niej zależało... Rozmowa z matką przebiegła w zupełnie innej atmo¬sferze. - A po co miałam ci mówić o śmierci mojej kochanej Lary? - zdziwiła się obłudnie Isobelle. - Ona cię nigdy nie obchodziła. Chyba ci się coś pomyliło, pomyślała Tammy, ale ugryzła się w język. - Zabieram Henry'ego do Broitenburga – oznajmiła chłodno. W słuchawce zapanowała cisza. - Do tego księcia, który teraz tam rządzi? Jak mu na imię? - Mark. - Proszę, proszę - zadrwiła Isobelle. - Ale to za wy¬sokie progi jak na twoje nogi. - Słucham? - Nie złapiesz go, nie masz szans. Musiałabyś być dużo ładniejsza. Jak zwykle matka myślała tylko o jednym. Dla niej mężczyźni stanowili wyłącznie środek do osiągnięcia celu. - Ja nie...