Charlie zrezygnował. Popatrzył na Rainie. Popatrzył na Quincy’ego. W końcu niechętnie

co znaczy „nieszczęście”? Może to, co u ludzi przyjęło się nazywać „nieszczęściem”, jest w rzeczywistości radością, bo przecież kiedy Pan Bóg przywołuje do siebie jednego z nas, to co w tym złego? Nawet jeśli nie przywołuje, tylko poddaje jakiejś ciężkiej próbie, to i tym smucić się nie ma powodu, przecież po to właśnie przyszliśmy na świat, żeby sprostać próbom. Ach, i po co ja Tobie, Ojcze, pasterzowi, prawię kazania o rzeczach tak oczywistych?! Wybacz mi głupiej. A zwłaszcza wybacz mi moje oszustwo, samowolę i ucieczkę. To, że porwałam wszystkie Twoje pieniądze i że często złościłam Cię swoim uporem. No dobrze, teraz, kiedy już mi, Ojcze, wybaczyłeś (a jak tu mi nie wybaczyć, skoro spotkało mnie nieszczęście?), przechodzę wprost do sedna rzeczy, ponieważ zapisać trzeba wiele, a dziś nocą mam jeszcze jedną sprawę. Ale o tym na samym końcu. Najpierw wyłożę wszystko po porządku, tak jak Ty, Ojcze, lubisz (czyli nie „po babsku”, ale „po męsku”): co słyszałam od innych; co widziałam na własne oczy; jakie z tego wyciągam wnioski. Co słyszałam. Na Kanaanie nocami Czarnego Mnicha widziało już wielu. Jednych Wasilisk przestrasza, pojawiając się z nagła, inni przestraszają się sami, kiedy widzą z daleka, jak gdzieś się skrada lub spieszy. Takich historii podsłuchałam w mieście i w klasztorze pewnie z tuzin. Ogólnie biorąc, mnisi i tutejsi mieszkańcy sądzą tak: http://www.lekarzewarszawa.com.pl Rue Ponthieu niczym się nie wyróżnia spośród ulic wokół Champs-Elysées. A dom przy Ponthieu 30 niczym się nie wyróżnia spośród sąsiadów. Szary, ciężki i pospolity. Tylko na wysokości wzroku przechodniów oblepiony jest łuszczącymi się warstwami kolorowych afiszów. Ale nieznajomy 66/86 w czarnym redingocie wzrok kieruje znacznie wyżej, choć z ulicy nie sposób dostrzec okien mansardy. Szybkim krokiem przechodzi na drugą stronę. Stuka w drewniane drzwi wycięte

byłym powstańcom, nie darzą ich już dawną sympatią. Zdarzają się akty jawnej wrogości. Ojcowie córek, a mężowie żon nie wypuszczają wieczorem samych na ulice, bojąc się, że przyjdzie im potem chować polskie bękarty. Sprawdź ten! – Uczony pokazał na właściciela kliniki. – Ja jemu, a on igłą! Reszta gorsi! Malinowe, wszyscy malinowe! Przecież trzeba coś! I pilnie! Jej się nie zatrzyma! Władyka, nachmurzony, zaczekał, aż Lampe ucichnie. – Nie szalej pan. Ja wszystko wiem. To pańskie? I skinął palcem na Berdyczowskiego: dawaj. Pan Matwiej, który tymczasem usiadł pod lampą, żeby czytać list Pelagii, wyjął z torby habit, buty, latarkę i znów zagłębił się w lekturze. Przesłuchanie jakby w ogóle go nie interesowało. Na widok nieodpartego dowodu Lampe zamrugał oczami, pociągnął nosem, jednym słowem – zmieszał się, ale mniej niż przedtem, kiedy doktor przyłapał go na kradzieży. – Moje, tak. A jak? Przecież nikt! Wymyśliłem. Skoro malinowe. Niech nie rozumieją, byle się nie pchali. Szkoda. – Dlaczego urządził pan ten świętokradczy spektakl? – Biskup podniósł głos. – Dlaczego ludzi pan straszył?