kształcony zielony kadłub. — len model ma już około

- Głuptasie - szepnęła. Miała ochotę pogłaskać go po policzku, ale nie znalazła dość siły. - Chcę, żebyś wiedział, że... kocham cię bardzo, Santosie. - Wiem, Lily. Ja... Pokręciła głową, a właściwie raczej próbowała pokręcić. - Jesteś mi bliski jak syn. Rodzony syn. Bez ciebie... moje życie... Walczyła z bólem, z trudem łapała powietrze, ale musiała mu powiedzieć tych kilka najważniejszych słów. - Zanim się pojawiłeś w moim życiu, byłam jak martwa. Ty dałeś mi coś... już myślałam, że nigdy nie będę... miała. Dałeś mi miłość, Victorze. Jesteś dobrym chłopcem... chcę, żebyś usłyszał wszystko, zanim... zanim umrę. - Dość tego, Lily. - Wtulił twarz w jej włosy. - Nie strasz mnie. - Zasługujesz na... wszystko, co najlepsze. Nie wiesz nawet o tym. Przyrzeknij mi... bądź dobry dla siebie. Nie oszukuj się... jak ja. - Położyła dłoń na sercu. Straszliwy, przejmujący ból uniemożliwiał mówienie i nie pozwalał myśleć. Lily zamknęła oczy. - Nie, Lily, poczekaj! - Usłyszała przerażenie w jego głosie. - Ty mi też dałaś tak wiele. Dom, rodzinę, miłość. Nie rób tego, proszę... Nie umieraj. Nie możesz mnie zostawić. Potrzebuję cię. - Hope - szepnęła Lily bez tchu, zaciskając palce na jego koszulce. - Muszę... muszę ją zobaczyć. Pogodzić się. To moje dziecko. Ja... Nie mogła dłużej mówić. Słyszała jeszcze syrenę ambulansu, ciche, gorączkowe zaklęcia Santosa, płacz dziecka sąsiadów. I ptaki. Ich słodki, nawołujący śpiew. A potem już nic. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY Następne dwie godziny pozostawiły w umyśle Santosa jedynie mgliste wspomnienie. Pamiętał głównie narastające z każdą chwilą uczucie paniki - i właściwie niewiele więcej. Oczywiście wiedział, że Lily przeszła zawał. W pierwszej chwili nikt nie potrafił powiedzieć, jak rozległy. Lekarz zaaplikował morfinę dla uśmierzenia bólu, a kiedy już miał wstępne rozpoznanie, zaczął podawać leki swoiste. Chociaż Santos nigdy nie uważał się za szczególnie uduchowionego, nie przestawał się modlić do Boga, by zachował Lily przy życiu. Jego modlitwy zostały wysłuchane, chociaż lekarz nie czynił zrazu wielkich nadziei. Lily była starym człowiekiem, miała słaby organizm, a zawał wyglądał na ciężki. Istniało duże prawdopodobieństwo, że po pierwszym przyjdzie następny. A jednak żyła. Santos był tak wdzięczny Bogu, że zbierało mu się na płacz. Lily, uwolniona wreszcie od bólu, odpoczywała i na razie nie musiał bać się ojej życie. Lekarz powiedział, że będzie spała około dwunastu godzin; radził Santosowi, żeby i on poszedł do domu i zdrzemnął się trochę, zwłaszcza że najbliższe dni, jeśli chciałby odwiedzać Lily, miały być dla niego bardzo męczące. Pocałował więc staruszkę w czoło, szepnął, że niedługo wróci, po czym z najbliższego automatu zadzwonił do pracy, potem do Liz, wreszcie do Hope. - Słucham, z czym pan dzwoni, detektywie Santos? Wzdrygnął się na dźwięk suchego, odpychającego głosu, tyle w nim było wyniosłości, pogardy, lekceważenia. http://www.izolacja-dachu.info.pl Odwrócił się. W jego kierunku szedł jeden z policjantów. - Zdaje się, że kogoś zamordowali - szepnęła jakaś kobieta. - Do ciebie mówię. - Policjant położył dłoń na kaburze pistoletu. - Dokąd to? - Chcę wejść. - Santos ledwie mógł mówić. - Mieszkam tutaj. - Naprawdę? - Tak - przytaknął, wycierając spocone dłonie o spodnie. - Matka na mnie czeka. Spóźniłem się... musi być bardzo niespokojna. Zbliżył się drugi policjant. Miał młodą, dziecięcą twarz, łagodne błękitne oczy; aż dziw, że taki dzieciak nosił już odznakę i broń. - Nazywasz się jakoś? - spytał starszy z gliniarzy. - Victor Santos. Policjanci wymienili spojrzenia. - Santos? Skinął głową, czując, że żołądek podchodzi mu do gardła. - Gdzie byłeś dzisiaj w nocy, Victorze?

bo miała pustkę w głowie. - Nie wypada, żebyś nosiła rzeczy swojej guwernantki. Alexandra drgnęła i otworzyła oczy. Matka i córka mierzyły się wzrokiem, lecz ta ostatnia była już bliska łez. Pan domu kroił bażanta. - Panna Gallant ma gust - stwierdził. - Dobrze się składa, bo jutro będzie towarzyszyć Rose do madame Charbonne, która, jak wiem ze źródeł godnych zaufania, jest najlepszą Sprawdź - Z przyjemnością. Fiona uśmiechnęła się nieznacznie. - Za kilka dni są urodziny mojej córki. Dopilnuję, żeby dostała pani zaproszenie. Wdowa odwzajemniła uśmiech. - Cudownie. Alexandra siedziała przy fortepianie i grała ulubioną melodię taneczną swojego ojca. Dźwięki „Mad Robina” wypełniały oświetlony blaskiem świec pokój muzyczny i rozpraszały ciszę wielkiego domu. Rose i Fiona wcześnie udały się na spoczynek, a hrabia zaszył się w gabinecie. Nawet hulaki czasami muszą popracować, pomyślała. Kiedy opuściła dom lady Welkins, sądziła, że nigdy więcej nie zobaczy tej kobiety. Margaret Thewles miała wszelkie prawo opłakiwać zmarłego męża, ale nie musiała się ośmieszać, obwołując znanego rozpustnika świętym. Niewybaczalne było także szkalowanie Alexandry dla zachowania pozorów i uniknięcia wstydu.