Mógł porozmawiać na ten temat z osobami zainteresowanymi. Obejrzeć wykaz

jej nie widzi. - Kimberly... - To nie twoja wina, tato. Nie twoja wina. Quincy w końcu skinął głową, chociaż obie wiedziały, że wcale jej nie, uwierzył. Wreszcie włożył koszulkę do worka marynarskiego swojej córki. Niedawno minęła pierwsza w nocy. W ciągu ostatnich dwóch dni właściwie żadne z nich nie spało, starając się zająć umysł czymś prostym i konkretnym. - Co dalej? - spytał Quincy. - Przybory toaletowe - oznajmiła Kimberly. Poszła do łazienki. Chwilę później usłyszeli, jak zaczęła wrzucać rzeczy do torby wodoodpornej. - Spotkałaś się z tamtym prywatnym detektywem? - Quincy skierował to pytanie do Rainie, jednocześnie patrząc na otwarte drzwi łazienki. - Tak. Nic. A ty? - Jeszcze nic nie wiedzą o tamtym liście. Miejsce zbrodni jest rozległe. Zbadanie wszystkiego zajmie technikom parę dni. Jeśli będę miał szczęście, za ten list wezmą się na końcu. - Jakim cudem został napisany twoim charakterem pisma? Przecież ty go nie napisałeś! - Nie wiem, ale to jest mój charakter pisma. Pętle, pochylenie, kropki nad „i". Ten człowiek musiał ćwiczyć. http://www.ebadaniapsychologiczne.edu.pl/media/ - Jest starszy? - Po czterdziestce. - Poznała go pani, kiedy pani pracowała? Zaczęło się od najlepszych napiwków? Nieźle. Mary aż się zarumieniła. - Można na to patrzeć w ten sposób. - Ależ nie. Proszę mi wierzyć. Ja panią podziwiam. Sama chętnie poznałabym jakiegoś neurochirurga. - Mark jest cudownym mężem. - Mary wciąż była niepewna. - Mark i Mary. Tak, kartki na Boże Narodzenie muszą wyglądać zabójczo. - Myślałam, że zajmuje się pani wypadkiem Mandy. - Słusznie. Odeszłam od tematu. Jeśli chodzi o tamten wieczór... - To co? - przerwała Mary. - Chyba nie rozumiem powodu tej rozmowy.

- Kimberly była zakłopotana. - Załóżmy - zaczął powoli Quincy - że Montgomery zauważył, że de Beers śledzi Mary. Mary prawdopodobnie znała Montgomery'ego przez Amandę, więc teraz Albert miał dwa problemy. Wspólniczkę, która może go połączyć z zabójstwami, i prywatnego detektywa obserwującego wspólniczkę. Nie ma zbyt dużo czasu, ale musi coś zrobić. Sprawdź drzwi wejściowych. No, proszę, stała tam agentka specjalna Glenda Rod¬ man. Była ubrana w ten sam skromny garnitur, co poprzedniego dnia. Ją też wyrwano niespodziewanie z łóżka, więc fryzurę miała już nie tak idealną. Rainie zauważyła, że z włosami w lekkim nieładzie agentka wygląda trochę lepiej. Potem pomyślała, że czeka ją kolejna przegrana bitwa. - Agent specjalny Quincy prosił panią Conner o przybycie - Rodman poinformowała policjanta. - Proszę ją przepuścić i nie zwracać uwagi na to, co mówi, bo najwyraźniej ona też nie jest rannym ptaszkiem. - Ależ ja lubię poranki, tylko nie cierpię pewnego gatunku ludzi. - Proszę za mną. Policjant ważniak z miną obrażonego podniósł taśmę. Rainie odwdzięczyła mu się triumfalnym uśmiechem, ale zanim weszła do środka, jej twarz znów przybrała poważny wyraz. Ledwo weszła do korytarza, poczuła ciężki