słuchasz? Powiedziałem już wszystko, co wiem. Jest tu, na taśmie.

Montoya nacisnął na hamulec i mustang z piskiem opon zatrzymał się w marinie. Jeszcze nie zdążył się zatrzymać, a Bentz już biegł w stronę nabrzeża. Ból w nodze przypominał, że dzisiaj bardzo ją nadwerężył. Miał to w nosie. Biegł po chodniku, wzdłuż kei, do motorówki Straży Przybrzeżnej, z Montoyqu boku. Odbili do brzegu, płynęli na otwarte morze, ale za wolno, za wolno. Szybciej, do cholery, szybciej! Z niepokojem wpatrywał się w ogrom Pacyfiku. Boże drogi, jak ją znajdą? Zdławił strach, powtarzał sobie, że mają czas, ale klął pod nosem, a każde uderzenie serca niosło grozę. Ledwie oddalili się od brzegu, kapitan dodał gazu. Statek ożył. Za ich plecami szalała feeria świateł, które odbijały się w wodzie i na szczęście gasły, im dalej wypływali w morze. Ślizgacz ciął wodę, bryzgi fal i wiatr oślepiały Bentza, który przeczesywał wzrokiem ciemność, modląc się o życie żony. Ma jeszcze czas. Montoya i Hayes naradzali się, zagłuszał ich szum silników i wiatru. Planowali. Ale Bentz myślał tylko o Olivii i o tym, przez co przechodzi. Był słaby, bezradny. Tyle szkoleń, tyle lat w policji, a nie może nic zrobić, by ją ratować. Zacisnął dłonie na poręczy. Trzymaj się, myślał. Boże, Liwie, trzymaj się. Każdy odgłos docierający z góry, każdy krok, każde przesunięcie krzesła sprawiały, że O1ivia dygotała nerwowo. http://www.dobrabudowa.org.pl Po raz pierwszy Sherry usłyszała niesmak w głosie przyjaciółki. Wyjeżdżały właśnie z parkingu. Nagle pojawiły się wątpliwości co do motywacji przyjaciółki. Nie jechały na lotnisko, tylko na północ, coraz dalej od miasta. – Co robisz? – zapytała i poczuła na sobie lodowate spojrzenie. O Boże, to pułapka. Sherry szukała komórki w torebce – za późno. Nie była w stanie reagować wystarczająco szybko, miała spowolnione reakcje. – Ty... – wyszeptała z trudem. – Wrzuciłaś mi środek nasenny... – O cholera. Samochód zawirował. – I to niejeden, Sherry. – Przyjaciółka uśmiechała się błogo. Zaciskała dłonie na kierownicy tak mocno, aż pobielały jej kłykcie. Samochód mknął przez ciemną noc. W tej chwili Sherry Petrocelli poczuła w duszy lodowaty powiew Arktyki. Jej broń spoczywała w sejfie w domu, ale nawet gdyby miała ją przy sobie, nie dałaby rady wystrzelić,

krzyczał drozd, lekki wietrzyk muskał jej włosy. Kochała to miejsce. On też, do cholery. Więc najwyższy czas, by przestał uganiać się za duchami przeszłości i wrócił tu, gdzie jego miejsce. Zanim zginie kolejna Bogu ducha winna kobieta. Montoya nie wierzył własnym oczom. Wpatrywał się w ekran komputera i wyszeptał Sprawdź Pociągnęła Oskara za smycz i zdawało jej się, że słyszy pełen wyrzutu głos Kelly. 156 Pobiegła przed siebie, próbując uciec od natrętnych głosów. Biegła chodnikiem, omijając pieszych, spacerowiczów, psy i rowerzystów. Było późne popołudnie, grube różowe chmury zaczęły przysłaniać słońce. Bolesne myśli wciąż nie dawały jej spokoju. - Hej! Uważaj! Omal nie wpadła pod rikszę, cofnęła się w ostatniej chwili. Przez chwilę dreptała w miejscu, aż na chodniku zrobiło się luźniej i mogła pobiec dalej. Przed oczami miała kalejdoskop obrazów. Josh przy biurku, matka nieżywa na szpitalnym łóżku, ciężko oddychająca Jamie w jej ramionach, strzała w piersi Charlesa, sprężyny łóżka podskakujące w rytm jęków Copper Biscayne... Biegła coraz szybciej, próbując przegonić dręczące wspomnienia. Oskar z wywieszonym językiem starał się dotrzymać jej kroku. Biegła przed siebie na oślep, byle dalej. Szybciej. Krew buzowała jej w żyłach, w piersiach paliło, czuła ból w łydkach, a mimo to wciąż gnała przed siebie. Ale nie mogła uciec od obrazów, stawały jej jak żywe przed oczami. Przypomniała sobie, jak pocałowała Adama, jak go kusiła i jak rozpaczliwie chciała móc mu zaufać; potem zobaczyła swoją sypialnię całą we krwi. Usłyszała klakson, znów zapomniała się rozejrzeć. - Patrz, jak idziesz! - krzyczał kierowca pikapa. - Następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia! Zeszła z jezdni, pociągając Oskara za smycz, i omal nie potknęła się o krawężnik. W płucach czuła ogień, pochyliła się, ciężko dysząc, oparła ręce na kolanach i zaczęła głęboko oddychać. - Przepraszam - zwróciła się do psa, przywiązała go do parkometru, w kieszeni znalazła kilka wymiętych banknotów i weszła do sklepu na rogu, gdzie kupiła butelkę wody. Przed czym uciekasz, Caitie-Did? Przed tym, co ci się przytrafiło? Czy może przed tym, co naprawdę zrobiłaś? - Nie - wyszeptała. Wyszła ze sklepu, otworzyła butelkę, pociągnęła łyk i przyklękła obok psa. - No, masz - powiedziała, nalewając wody na dłoń. - Nie każdy kundel dostaje... zobaczmy - spojrzała na etykietkę - najczystszą, naturalną wodę źródlaną z gór Francji. - Zaśmiała się, a pies zamerdał ogonem. - Chodź, wracamy. Żadnego biegania - powiedziała. Powiew wiatru połaskotał ją w kark. Obejrzała się, czując na sobie czyjś wzrok. Ale nie zauważyła nic podejrzanego. Dwaj starsi mężczyźni w kapeluszach rozmawiali ze sobą, spoglądając w niebo, kilka osób czekało na autobus, przeszła jakaś kobieta z wózkiem. Żadnych złowrogich oczu. Rozejrzała się po okolicy. Biegnąc, stwierdziła, że dotarła znacznie dalej, niż zamierzała. Wiedziała wprawdzie, gdzie jest, ale była daleko od domu. - Lepiej już chodźmy - powiedziała do psa. Może w domu zastanie jakąś wiadomość od Kelly. - No chodź - pociągnęła Oskara. Zauważyła, że niebo pociemniało. Nie zrobiło się chłodniej, ale za to parniej. Ulicą ciągnął sznur samochodów, a chodniki zaroiły się od pieszych. Czuła, że ktoś ją śledzi. Nie, to paranoja, pomyślała. Więc tak wygląda teraz jej nowe życie... no, może nie całkiem nowe, ale zdecydowanie odmienione. Od śmierci Josha wciąż ma wrażenie, że jest obserwowana. Śledzona? Spojrzała ukradkiem przez ramię, ale zobaczyła tylko ludzi śpieszących do domów. Nikt za nią nie szedł. Spadły pierwsze krople deszczu, rozprysnęły się na chodniku, spłynęły jej po karku. Zerwał się wiatr, zaszeleścił liśćmi. Przechodnie pochowali się lub wyciągnęli parasolki. Caitlyn nie miała parasolki. 157 Za to miała jeszcze półtora kilometra do domu. Kompletnie przemoknie. Wbrew swojej obietnicy przyspieszyła, znów zmuszając psa do biegu. Gnała coraz szybciej, nie zważając na ból mięśni. Gumowe podeszwy butów miarowo uderzały o chodnik. Starała się skoncentrować na oddechu. Minęła okno wystawowe i wydało jej się, że widzi w środku Kelly, ale gdy zatrzymała się, Kelly już nie było... zniknęła... okazała się tylko złudzeniem. Caitlyn pobiegła dalej. Pot mieszał się z deszczem i spływał jej po twarzy, serce waliło jak szalone. Pędziła bocznymi uliczkami, aż zobaczyła swój dom. Nareszcie! Omal nie zemdlała ze zmęczenia. Pchnęła furtkę, wbiegła po schodkach. Wzięła na ręce mokrego psa i weszła do holu. W łazience na dole znalazła ręcznik, wytarła Oskara, a potem nalała mu świeżej wody. Następnie zajrzała do barku, gdzie znalazła wszystko, co potrzebne do przyrządzenia martini. Pobiegła na górę, rozbierając się po drodze, i weszła pod prysznic, kątem oka dostrzegając pękniętą szybę. Zakleiła pęknięcie taśmą, ale na długo to nie wystarczy. Gorąca woda ściekała jej po twarzy i po plecach, przynosząc ulgę, mocny strumień masował obolałe mięśnie. Zamknęła oczy. Starała się nie myśleć, jakie to dziwne kąpać się tutaj, spać w tej sypialni, mieszkać w tym domu, którego spokój został pogwałcony. Bez środków nasennych chyba nie umiałaby tu zasnąć. Musiała się dowiedzieć, co tu się wydarzyło. I to na własną rękę, bo na nikim nie mogła polegać. Ani na policji, ani na Kelly, ani na Adamie. Nie... sama musiała rozwiązać zagadkę. Musiała dotrzeć do zakamarków swojej pamięci... może z pomocą hipnozy... Rebeka zahipnotyzowała ją parę razy i zapewniała później, że osiągnęły duży postęp. - Powinnyśmy być zadowolone - powiedziała po pierwszym seansie. - Tak? - Z pewnością. - Co się stało? Rebeka spojrzała na zegarek. - Powiem tylko, że to przełom. Jeszcze nie wiem, co to wszystko oznacza. Muszę nad tym popracować, ale zapewniam cię, że twój stan znacznie się poprawi. Były jeszcze kolejne seanse hipnotyczne i kolejne wymijające odpowiedzi, i gdyby nie to, że Caitlyn czuła się lepiej i była bardziej zrelaksowana, to pewnie zirytowałaby ją powściągliwość Rebeki. - To jakieś bzdury - powiedziała Kelly na wieść o tych metodach. - Jak można poddać pacjenta hipnozie, a potem nie powiedzieć mu, co się zdarzyło podczas seansu? Nawet nie wiesz, czy nie każe ci przypadkiem podskakiwać jak tresowanemu niedźwiedziowi. - Mylisz się, Kelly. - Skąd wiesz? - Wiem i już. Czułabym, gdybym robiła coś dziwacznego. A ja czuję się wypoczęta. - Wiesz co, tak naprawdę myślę, że to gusła. Dziwna historia, Caitie-Did. Dziwna historia. Może Kelly miała rację? Dlaczego doktor Wade wyjechała tak nagle i bez słowa? Owszem, mówiła, że wyjedzie na jakiś czas, żeby uporządkować notatki do swojej książki. Obiecała Caitlyn, że kiedy wróci, znów zaczną się spotykać. Ale wyjechała wcześniej. Nagle. W każdym razie Caitlyn odniosła takie wrażenie. Teraz zaczęła się niepokoić. 158 A jeśli coś jej się stało? Nie, niemożliwe. Adam mówił przecież, że się z nią kontaktował. Wystarczy poprosić o telefon do Rebeki, i tyle, a potem... potem... no cóż, chyba musi pójść na policję. Na policję? Oszalałaś? Na litość boską, Caitie-Did, zamkną cię! Nie rób głupstw! Poczekaj. Poczekaj jeszcze jeden dzień. Na Boga, uspokój się. Ale w żaden sposób nie mogła uspokoić walącego serca. Wcierała szampon we włosy, mydliła ciało, a jej myśli cały czas gnały jak szalone. Wychodząc spod prysznica i sięgając po ręcznik, musiała przytrzymać się ściany. Nogi miała jak z waty. Zadzwonił telefon. Nie powinna odbierać; to pewnie znów dziennikarze. A jeśli to Kelly? Albo Adam? Wytarła włosy. Telefon znów zadzwonił. Owinęła się ręcznikiem i ociekając wodą, zmusiła nogi do biegu przez sypialnię. - Słucham? - powiedziała z bijącym sercem, z trudem łapiąc oddech i podtrzymując opadający ręcznik. - Mamusiu? - usłyszała dziecięcy głos. Był cichy. Przytłumiony... jakby dochodził z bardzo daleka. Caitlyn omal nie zemdlała. - Jamie? - wyszeptała. Powoli opadła na materac, próbując zebrać myśli. - Mamusiu? Gdzie jesteś? - Tak cicho. Tak niewyraźnie. - Jamie! - Nie, to niemożliwe. Jamie nie żyje. Nie żyje! Odeszła, gdy miała zaledwie trzy lata. Caitlyn zaczęła się trząść. - Kto mówi? - wydusiła z siebie. - Dlaczego mi to robisz, ty sukinsynu? - Mamusiu? - znów odezwał się delikatny głosik. Jeszcze cichszy. Jakby zmieszany. Poczuła ból w sercu. Dłoń zacisnęła w pięść, palce wpiły się w kołdrę. - Jamie! - To niemożliwe. Niemożliwe. A może. Gdyby tylko... - Kochanie? - wyszeptała. W głowie jej wirowało, straciła poczucie miejsca i czasu. - Jamie... jesteś tam? Cisza... tylko jakiś szum... Telewizora? O Boże! Caitlyn czuła, że coś w niej pęka. W gardle nagle jej zaschło, przełknęła ślinę i szczękając zębami, powiedziała: - Kochanie? Mamusia jest tutaj. Mamusia jest tutaj... Trzask! Połączenie zostało przerwane. - Nie! - krzyknęła rozpaczliwie. - Nie odkładaj słuchawki! Jamie! Córeczko! - Była przerażona, ale przecież wiedziała, że głos w słuchawce nie mógł być głosem jej ukochanego dziecka. Córeczka nie żyje. Tak jak inni. Do oczu napłynęły jej łzy. Sypialnia rozpływała jej się przed oczami. Ten telefon to potworny, okrutny żart. Zrobił go ktoś, kto chciał doprowadzić ją do ostateczności. Po omacku próbowała odłożyć słuchawkę, błądząc ręką po szafce. Śpij dziecinko i śnij dziecinko, bo szczęście tak krótko trwa. Złuda mija razem z nocą, 159 nim zabłyśnie ranna mgła. - Nie! - Wyprostowała się nagle, ręcznik opadł na podłogę. To tylko makabryczny dowcip. Trzęsąc się, próbowała wstać. Nie mogła. Wydawało jej się, że w pokoju pociemniało, przypomniała sobie krew rozmazaną po ścianach... odciski dłoni na futrynie. Plamy na firankach. Lepką kałużę na podłodze. Serca jej łomotało. Waliło jak szalone. W życiu najpiękniejsza bajka musi mieć swój kres. Nie ma szczęścia i radości bez tęsknoty i bez łez. Po policzkach popłynęły jej łzy. W ciemności znów usłyszała słabiutki szept swojej córeczki. - Mamusiu? Mamusiu? Gdzie jesteś? Rozdział 25 Na biurku Reeda wyrosła sterta nieprzeczytanych papierów zawierających dyrektywy i wytyczne szefostwa zwieńczona kubkiem zimnej, zgęstniałej kawy. Reed studiował listę podejrzanych o zabójstwo Josha Bandeaux. Zabójstwo. Z pewnością zabójstwo. Lista była długa. Przeglądał jeszcze raz nazwiska. Wszyscy Montgomery i Biscayne’owie, Naomi Crisman, Maude Havenbrooke Bandeaux Springer, Gil Havenbrooke, Lucille Vasquez, Flynn Donahue, klienci Bandeaux, jego były partner w interesach Al Fitzgerald, przyjaciółka Morrisette Millie Torme... Niemal pół pieprzonego miasta. Jednak większość z nich miała wiarygodne alibi. Jego ludzie pracowali po dwadzieścia cztery godziny na dobę, dokładnie wszystko sprawdzając. Udało mu się zawęzić grono podejrzanych do najbliższych przyjaciół Bandeaux i oczywiście całej rodziny Montgomerych. Odpadła nawet Millie Torme; nie wyraziła co prawda żalu z powodu przedwczesnej śmierci Josha, ale zapewniała, że ten weekend spędziła u swojej schoro-wanej matki w Tallahassee. Okazało się, że mówi prawdę, no, chyba że wszyscy sąsiedzi matki Millie, staruszkowie z osiedla emerytów, to wierutni kłamcy. Millie dała mu do zrozumienia, że Morrisette nie pochwalała jej związku z Joshem Bandeaux. Twierdziła też, że Morrisette nigdy nie romansowała z tym łajdakiem. Ale nie przekonało to nieufnego z natury Reeda. Pojawiła się jednak nowa komplikacja. Niektórzy podejrzani, nawet jeśli życzyliby sobie śmierci Josha Bandyty, nie mieli motywu, żeby zabić Bernedę Montgomery lub przygotować zamach na życie Amandy Montgomery Drummond. A pozostali? Kto to, do diabła, wie? Ponad połowa z nich miała grupę krwi 0, a policja nawet nie była pewna, czy plamy krwi tej grupy znalezione na miejscu zbrodni pochodzą z nocy zabójstwa, czy może były tam wcześniej. Nawet pokojówka, Estelle Pontiac, nie mogła tego stwierdzić z całą pewnością. Osobą najbliżej związaną z denatem była oczywiście Caitlyn Bandeaux. Rozmawiała lub była widziana z każdą z ofiar na czterdzieści osiem godzin przed ich zgonem. Dzwoniła do Bandeaux w noc jego śmierci. Jej samochód albo samochód taki jak jej widziano na 160 miejscu zbrodni. Wygląda na to, że jest ostatnią osobą, która widziała Josha żywego. Policja sprawdziła, co Bandeaux robił w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin swojego życia, ale nie znalazła nic niezwykłego. Sekretarka twierdzi, że zachowywał się normalnie, cokolwiek to, u diabła, znaczyło. Poza tym mieli poszlaki. Caitlyn Bandeaux używała takiej szminki, jak ta znaleziona na kieliszku w zmywarce, miała psa, którego sierść prawdopodobnie odpowiadała sierści znalezionej w gabinecie. Krew jej grupy zna-leziono obok krwi Bandeaux. W domu znaleziono też jej odciski palców, chociaż, z drugiej strony, kiedyś tam przecież mieszkała i odwiedzała Josha dość często. Pewnie z tym swoim cholernym kundlem. Hałaśliwy burek należał kiedyś również do Bandeaux. Nie było niezbitych dowodów, narzędzia zbrodni, świadków zajścia, oskarżeń, wciąż nie było testów DNA, ale był rozwód, pozew o przyczynienie się do śmierci dziecka i problemy Caitlyn ze zdrowiem psychicznym. Wystarczająco dużo poszlak, żeby ją aresztować. Ale chciał czegoś więcej. Chciał dowodu, którego nie będzie można podważyć. Jeśli chodzi o śmierć Bernedy Montgomery, to w szpitalu nie było wówczas żadnej z podejrzanych osób. Ale zarówno Caitlyn Bandeaux, jak i jej brat i siostra byli w Oak Hill, rezydencji Montgomerych, i każde z nich mogło podmienić tabletki nitrogliceryny. Ale mógł to też zrobić ktoś inny. Lekarz, ktoś z zewnątrz, jakiś monter albo hydraulik, albo ktoś ze służby. Potarł kark i ogarnęła go pokusa, żeby wysępić od Morrisette papierosa. Dwa razy rzucał palenie, po pierwszym razie wrócił do papierosów, bo nie wytrzymał napięcia w związku z aferą w San Francisco. Raz się zaciągnął i już był uzależniony. Gdy rzucał palenie po raz drugi, przed przyjazdem do Savannah, znów musiał cierpieć męki. Zwalczył pokusę i dopiero wtedy wszedł do gabinetu Morrisette. Rozmawiała przez telefon. - ...w porządku, już jadę. Będę za dwadzieścia minut. - Odłożyła słuchawkę i przewróciła oczami. - Muszę jechać do domu. Zdaje się, że Priscilla zachorowała na ospę wietrzną. Wybuchła panika. Opiekunka do dziecka szaleje. - Morrisette wzięła torebkę. - Wrócę, jak uda mi się ją uspokoić. Może znajdę kogoś innego do opieki... kogoś, kto nie boi się pieprzonego wirusa. Cholera! To takie wkurzające. - Pogrzebała w torebce, aż znalazła dwie ćwierćdolarówki i paczkę gumy do żucia. - W takim tempie jeszcze przed końcem miesiąca znajdę się w przytułku, a dzieciaki staną się bogate i będą zgarniały dywidendy z jakichś pierdolonych akcji. - Skrzywiła się, słysząc swoje kolejne przekleństwo. Wydobyła z torebki jeszcze jedną monetę i wszystkie trzy wrzuciła do przegródki na ołówki w szufladzie swojego biurka. Leżało tam już tyle monet, że starczyłoby na piwo dla całego wydziału na następny tydzień - no, może tylko po jednym na głowę. - Nic nie mów, dobrze? - poprosiła. - Przynajmniej staram się zmienić coś w sobie. - I przynajmniej tym razem nie jest to kolejny kolczyk. - Wiesz co, Reed? - Rzuciła mu spojrzenie, pod którym skuliłby się niejeden twardy mężczyzna. - Są jeszcze inne części ciała, w które można sobie wsadzić kawałek metalu. Nie tylko kobiety to robią. Myślę, że na Gwiazdkę kupię ci wygrawerowany bolec na fiuta, będzie na nim napisane TEN FIUT TO NIEZŁY BOLEC albo TEN BOLEC TO NIEZŁY FIUT. Zależy, w jakim będę nastroju. To znaczy, czy mnie nie wkurzysz. A jakie masz na to szanse? Zerowe. Aha, wkurzyć to nie przekleństwo. - Skoro tak mówisz. 161