Santos wpatrywał się łakomie w talerz. Nie miał ochoty zostać, nie chciał być od nikogo zależny, ale był bez kasy, w jednej koszuli na grzbiecie i nie wiedział, co dalej ze sobą począć. Propozycja Lily Pierron spadła mu z nieba. To też go denerwowało, podobnie jak perspektywa zależności od starszej pani. - Parę dni - oznajmił suchym tonem. - Potem się stąd urywam. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Został. Dni płynęły, zamieniały się w tygodnie, potem w miesiące. Santos ani się obejrzał, jak minął kwartał. Nie miał pojęcia, co go trzymało w domu Lily. Tak jak powiedział jej na samym początku, zamierzał odpocząć, nabrać sił, zarobić kilka dolców i ruszyć w dalszą drogę. Pogrążony w myślach, przysiadł na zewnętrznych schodach wiodących na piętro, podniósł maleńki kamyk, który ktoś musiał wnieść na butach, i w zadumie obracał go w dłoni. Dlaczego Lily godziła się, żeby u niej mieszkał? Jaki miała w tym interes? Nie kupił opowieści o tym, że nie może znaleźć nikogo do pomocy, a już zupełnie nie uwierzył, że miałby obchodzić ją los przybłędy. Nie, musiała mieć jakiś swój powód. Doświadczenie nauczyło go, że ludzie nie działają bezinteresownie, że każdy czegoś oczekuje od innych. Nie wiedział tylko, czego Lily mogła oczekiwać od niego. Zasępił się. Sądząc po domu i samochodzie, nie brakowało jej pieniędzy. Bogaci nie potrzebują biednych - chyba że znajdują w nich służących albo chcą ich wykorzystać. Lily nie traktowała go jednak jak popychadła, nie czuł się też wykorzystywany przez nią w żaden sposób. Odnosiła się do niego z szacunkiem, jak do równego sobie. Za wszystkie prace, które mu zlecała, płaciła przyzwoicie. Poza tym pozostawiała mu całkowitą swobodę, nie zadawała żadnych pytań na temat przeszłości, nie narzucała się z męczącą, fałszywą serdecznością. O co jej zatem chodziło? Spojrzał na purpurowe niebo. Wyczuwał w niej tęsknotę za kimś bliskim, ogromną potrzebę miłości i niemal dotykalną samotność. Mimo różnic, jakie ich dzieliły, zdawała się rozumieć swojego młodego lokatora. Tak, do cholery, od dawna nikt nie rozumiał go tak dobrze. Chociaż niechętnie, musiał przyznać, że naprawdę ją lubi. Zrozumienie? Sympatia? Skrzywił się na te słowa. Jest śmieszny. Zbyt ufny, naiwny. W gruncie rzeczy Lily Pierron nie różniła się od reszty znanych mu ludzi. Jak wszyscy kieruje się własnym interesem, ma jakieś ukryte motywy. Byłby głupcem, gdyby o tym zapomniał. Spojrzał na kamyk, który trzymał w dłoni, po czym odrzucił go daleko. Nie, nie może jej zaufać, tak naprawdę wcale jej nie lubi. Był zły na siebie, że przyjmował jej pomoc, gardził sobą, że tak długo mieszka w jej domu. Powinien stąd odejść. Na galerii pierwszego piętra, tuż za jego plecami, nieoczekiwanie pojawiła się Lily. Zawsze poruszała się tak cicho, że nawykł już do tego. Nigdy dotąd nie spotkał osoby tak opanowanej, tak pewnej siebie. Sprawiała wrażenie kogoś, kto doskonale wie, kim jest. Być może nie była do końca pogodzona ze sobą, ale też nie wydawała się ze sobą skłócona. Przyjmowała życie ze stoickim spokojem. Pokręcił głową. Co go obchodzi Lily i jej życie? - Ładny wieczór - zagadnęła, podchodząc bliżej. - Zawsze bardzo lubiłam tę porę dnia. Barwy i zapachy. Ciszę. Santos zacisnął dłonie. Nie miał ochoty na pogawędki. Wolałby teraz być sam. A jednak w głębi duszy chciał, żeby usiadła obok niego. Tylko po co? Nie potrzebuje przecież jej towarzystwa. Nie potrzebuje nikogo. Lily westchnęła, niezrażona jego milczeniem. - Kiedy byłam młodą dziewczyną, robiłam to samo co ty. http://www.dobra-medycyna.edu.pl żywszą wersją osławionej pawiej sukni. - Hm. Mogę rzucić okiem na inne stroje. - Och, wiedziałam, że będzie nieodpowiednia - powiedziała Rose żałosnym tonem, wyginając usta w podkówkę. W jej oczach zalśniły łzy. Alexandra spojrzała na pokojówkę. - Możesz nas zostawić same na kilka minut? - Oczywiście, proszę pani. - Służąca dygnęła i wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. - Panno Delacroix, lord Kilcairn zatrudnił mnie, żebym nauczyła panią manier, bo pragnie znaleźć dla pani męża, który zapewni rodzinie życie na odpowiednim poziomie. Rose skinęła głową, ale po minie było widać, że nie bardzo rozumie, do czego zmierza guwernantka. - Płacze pani dlatego, że nie chce wychodzić za mąż, czy dlatego, że nie idzie tak
Gloria pobladła. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili zamknęła je bez słowa. Santos był za nią całym sercem, chociaż rozumiał, że zasłużyła sobie na takie traktowanie. Wykorzystała i skrzywdziła Liz, niestety. - Ja... powiem może Lily, że... Przepraszam was, zdaje się, że nie powinnam była wychodzić. Zniknęła w pokoju, a kiedy zamknęły się za nią drzwi, Liz natarła na Santosa: - Jak mogłeś? - szepnęła. - Myślałam, że nie masz dla mnie czasu ze względu na Lily, lecz chodzi o nią, prawda? - Nie, Liz. Może tak to wygląda, ale tak nie jest. Pozwól sobie wytłumaczyć... - Twierdziłeś, że ona cię nie interesuje. Że jej nienawidzisz. Sprawdź Nic nie odpowiedział. Milczeli przez chwilę, w końcu Santos odkaszlnął: - Jeszcze raz przepraszam. Odsłoniła oczy i spojrzała na niego niepewnie. - Przestań z tym przepraszaniem. Raz przeprosiłeś i wystarczy. Podniosła się, chcąc wstać, lecz przytrzymał delikatnie jej ramię. - Nie zrozumiałaś mnie. Miałem na myśli... nie tylko to, co się teraz stało. Przepraszam cię za to, co mówiłem wcześniej. Przykro mi, nie chciałem. Odwróciła szybko wzrok, nadal wzburzona. - Zapomnijmy o tym - powiedziała. - Nie. W oczach Santosa nie było ani usprawiedliwiania się, ani potępienia, ani gniewu. Przypominał jej teraz chłopca, którego znała kiedyś. - Powiedziałaś wcześniej, że nie chcę cię wysłuchać. Że nie wierzę ci, bo zaślepia mnie złość i poczucie krzywdy - mówił, szukając jej wzroku. - Teraz cię wysłucham. - Zawahał się, usiłując starannie dobierać słowa. - Powiedz, dlaczego kochałaś Lily? Naprawdę chciałbym wiedzieć, dlaczego. Zaniemówiła z wrażenia i dopiero po chwili udało się jej odzyskać głos. - Ponieważ ona mnie kochała. Potrzebowała mnie. - Spojrzała mu w oczy. - Potrafisz to zrozumieć?