nabrać, rozumiemy się? To już koniec. Umrzesz, Liwie, i to jeszcze dzisiaj.

Wysoki, szczupły, wysportowany, ambitny, od początku przygotowywany do przejęcia ogromnej spuścizny po Cameronie. Aż nagle umarł. Wystarczyło spojrzeć nieco dalej, aby zobaczyć grobowiec rodzinny Montgomerych. Początkowo Montgomerych chowano na starym cmentarzu niedaleko majątku Oak Hill. I tak przez kilka pokoleń. Później wybrali na miejsce swojego spoczynku cmentarz w mieście. Pochowano tutaj Benedicta, a później jego żonę. Spoczywał tu też Charles i mały Parker, który zmarł, nie dożywszy roku. Nagła śmierć łóżeczkowa, tak przynajmniej twierdził doktor Fellers. - Amen - wyszeptał tłum na zakończenie ostatniej modlitwy. Pastor podniósł głowę i skinął na Caitlyn. Na chwiejnych nogach zrobiła krok do przodu i rzuciła na trumnę białą różę. Wciąż nie mogła do końca uwierzyć, że Josh, facet zawsze pełen energii, nie żyje. Przez ostatnie dni zajmowała się przygotowaniami do pogrzebu, rozmawiała trochę z policją, unikała dziennikarzy i starała się dowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło tamtej nocy. Nie była w stanie spać we własnej sypialni - wspomnienie krwi rozmazanej po całym pokoju przerażało ją - więc spędziła dwie ostatnie noce na sofie, przykryta narzutą. Ale i tak nie mogła zasnąć bez środków uspokajających przepisanych przez doktora Fellersa. - Wiem, że nie znosisz pigułek - powiedziała Berneda, ściskając w ręku kolorową fiolkę - ale te ci pomogą. Byłam u lekarza i poprosiłam przy okazji o coś dla ciebie. - Nie sądzisz, że powinnaś była mnie zapytać? - odpowiedziała Caitlyn, ale i tak wzięła ciemną fiolkę. Lorazepam rzeczywiście się przydał, pomógł jej się uspokoić i przetrwać kolejne dni i noce. Wciąż jeszcze nie rozmawiała z Kelly; wciąż się rozmijały, ale Kelly obiecała zadzwonić po pogrzebie, gdy prasa zajmie się innymi sprawami, gdy plotkarze znajdą sobie inne tematy. - Wiesz, że nie mogę przyjść na pogrzeb - powiedziała. - Nie jestem aż taką hipokrytką, a poza tym mama dostałaby szału. Wściekłaby się, więc nie zamierzam prowokować. Nie teraz. Spotkamy się, gdy już zakopią Josha. Trzymaj się... Caitlyn starała się nie poddawać, ale było jej naprawdę trudno. Zaniedbała pracę, klienci słali kondolencje połączone z pytaniami o termin realizacji zleceń. Jutro, myślała, jutro zacznę odpowiadać na telefony i wrócę do normalnego życia. Jeśli policja jej pozwoli. Jeśli pozwoli jej sumienie. - Chodź - powiedział Troy i poprowadził ją do samochodu zaparkowanego w cieniu drzew. Kierowca, krępy, poważny mężczyzna zatrudniony przez dom pogrzebowy, czekał oparty o zderzak. Caitlyn zagapiła się na niego i nie zauważyła, kiedy podszedł do niej jakiś nieznajomy. - Pani Bandeaux? Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Caitlyn spięła się w sobie, gotowa odeprzeć atak natrętnego dziennikarza. Pewnie zaraz podetkną jej pod nos mikrofon, a gorliwy fotograf zacznie pstrykać zdjęcia. - Nie teraz - powiedział Troy. - Wiem, że to trudna chwila. Przyszedłem, bo jestem znajomym Rebeki Wade. - Usłyszała męski, głęboki głos i przyjrzała się nieznajomemu. Był wysoki i poważny. Miał na sobie spodnie khaki, luźny niebieski sweter, ciemne włosy, dłuższe, niż nakazywała moda, i cień zarostu na brodzie. 65 Troy odwrócił się w stronę intruza. - Nie obchodzi mnie, kim pan jest. To bardzo prywatna uroczystość. Wybaczy pan... - Nie. Proszę poczekać. - Caitlyn spojrzała znad ciemnych okularów. - Zna pan doktor Wade? - Studiowaliśmy razem, a potem przez lata razem pracowaliśmy. Nazywam się Adam Hunt. - Wyciągnął dłoń. - Poprosiła mnie o skontaktowanie się z kilkoma swoimi pacjentami. - Rozmawiał pan z nią? - Ostatnio nie. Ale byłem trochę uziemiony. - Dopiero teraz zauważyła, że mężczyzna ma zabandażowaną kostkę. - Drobne starcie z motocyklem. Przegrałem. - Szeroki uśmiech złagodził chłód szarych oczu. - Nie powinienem był tu dzisiaj przychodzić, ale nie odpowiedziała pani na żaden mój telefon, a Rebeka prosiła mnie, żebym szczególnie z panią się skontaktował. Przepraszam... przepraszam, że panią zatrzymuję. Wiem, że to dla pani bardzo trudny okres, więc jeśli będzie pani chciała z kimś porozmawiać, to proszę do mnie zadzwonić. - Wcisnął jej wizytówkę. - Nie chcę pani zatrzymywać. Proszę jeszcze raz przyjąć moje kondolencje. Zanim zdążyła odpowiedzieć, pokuśtykał w dół zbocza, w kierunku starego jeepa. - O co tu, do diabła, chodzi? - spytał Troy, poprawiając krawat. - Nie jestem pewna. - Mówię ci, on mi się nie podoba. Pewnie ma w tym jakiś osobisty interes. - A ja ci mówię, że tobie nikt się nie podoba. - Caitlyn zobaczyła, jak oczy brata ciemnieją. - W porządku, cios poniżej pasa. Przepraszam - powiedziała. - Mam dziś ciężki dzień. - Codziennie masz ciężki dzień? - zapytał, gdy kierowca otworzył im drzwi. Kątem oka Caitlyn zauważyła Adama Hunta siadającego za kierownicą jeepa. - Kim, do diabła, jest Rebeka Wade? - Moją psychoterapeutką. - Aha. - Troy spojrzał za odjeżdżającym jeepem. - W takim razie może powinnaś z nim porozmawiać, ale najpierw go sprawdź. To może być reporter, który chce napisać artykuł. Niektórzy z nich nie są do końca uczciwi. Posuną się do wszystkiego, żeby zdobyć materiał. - Popadasz w paranoję. - Nie. Ja tylko twardo stąpam po ziemi. - Usiedli na rozgrzanych fotelach, a kierowca uruchomił silnik i włączył klimatyzację. Matka, Lucille, Amanda i Hannah wsiadły do drugiego ciemnego samochodu. Jechali do Oak Hill. - Pamiętaj, że to dziedziczne - zażartowała ponuro. - Bardzo śmieszne. Mnie to nie dotyczy. Ja jestem ten normalny, pamiętasz? Miała wątpliwości. Powoli zaczynała we wszystko wątpić. Normalny? Och, Troy! Jeśli chodziło o klan Montgomerych, to chyba nie ma w nim ani jednej normalnej osoby. Atropos obserwowała ich wszystkich. Żałobników Josha Bandeaux. Tak jakby kogoś naprawdę obchodziło, czy Bandeaux żyje, czy nie. Przyglądała się ceremonii, powadze pastora, zmęczonej i nieszczęśliwej twarzy teściowej zmarłego, skrytej za woalką. Byli też inni, nieprawowici, chciwi Biscayne’owie, którzy zamanifestowali publicznie swoją przynależność do rodziny Montgomerych. Sugar. Cricket. Dickie Ray... ich imiona mówiły za siebie. Sugar - cukier, a tak naprawdę 66 zwykła dziwka; Cricket - hałaśliwy świerszcz; i Dickie - siurek z pretensjami do sławy, jedyny wśród bękartów obdarzony penisem. A i to pewnie niedużym. Atropos obserwowała ich twarze pełne determinacji, ich żądzę stania się częścią klanu Montgomerych, ich pragnienie dorwania się do fortuny, na którą sami nie musieli zapracować. Cieszyło ją, że nigdy nie dostaną tych pieniędzy, podobnie jak pozostali, prawowici członkowie rodziny. Nie było im to pisane, miał ich spotkać zupełnie inny los. Nici życia zostały już splecione i odmierzone. Teraz należało je tylko przeciąć w odpowiednim momencie. Muszą być cierpliwi, aż wreszcie poczują ból ostrych nożyc Losu... Śmierć będzie odpowiednia, a cierpienie dotkliwe i konkretne. Ponieważ Atropos wie, że nie chodzi o śmierć, lecz o umieranie. Rozdział 11 Czasami ci, którzy wyglądają na najbardziej niewinnych, okazują się najgorsi. Ile razy w swojej karierze przekonał się, że to prawda? Reed spojrzał w lusterko wsteczne i zobaczył rząd czarnych samochodów wracających z cmentarza. W jednym z nich jechała wdowa po Bandeaux. Czuł, że ona wie o śmierci męża więcej, niż powiedziała. Ale nie mógł jej rozgryźć. Była piękna i seksowna, czasami wyglądała jak wystraszony królik, a czasami okazywała się agresywna i zajadła jak zraniony kot. Kot o bardzo ostrych pazurkach. Miał wrażenie, że coś mu umknęło. Coś bardzo ważnego. Wracając z cmentarza, opuścił w samochodzie daszek przeciwsłoneczny. Niewiele pomogło, refleksy odbite od maski raziły go w oczy, mimo ciemnych okularów. Na szczęście prawie nie było ruchu. Przekroczył dozwoloną prędkość, pojechał na skróty bocznymi ulicami, kierując się do centrum. Nad całym miastem unosił się zapach rzeki. Caitlyn Bandeaux musiała zabić swego męża, stwierdził, mijając dorożkę konną pełną tury słów. Pociągowe konie rasy palomino, w ciężkiej uprzęży, człapały po zabytkowej części miasta, a przewodnik pokazywał stare domy najznamienitszych obywateli. Myśli Reeda zaprzątała jednak Caitlyn Montgomery Bandeaux i jej związek ze śmiercią męża. Wszystkie dowody - nie, prawie wszystkie - wskazywały wyraźnie na panią Bandeaux. Nie mógł tego zlekceważyć. Motyw. Mąż chciał się z nią rozwieść dla młodszej kobiety. Poza tym planował wniesienie pozwu przeciwko niej o przyczynienie się do śmierci dziecka. Sól na niezagojoną ranę. Kolejna seria publicznych upokorzeń. Sposób. Caitlyn Bandeaux sprawiała czasami wrażenie bardzo słabej i delikatnej, ale Reed gotów był się założyć, że była wystarczająco sprytna i silna, by uśpić Bandeaux narkotykami i pociąć mu nadgarstki. Szminka na kieliszku wskazywała na obecność gościa, prawdopodobnie kobiety. Zdobycie GHB nie stanowiło trudności - narkotyk łatwo kupić na mieście. Sposobność. Caitlyn nie miała niepodważalnego alibi, przynajmniej nic takiego nie przedstawiła. Rozmawiali przez telefon kilka razy i wciąż twierdziła, że nie pamięta dokładnie, co robiła tamtej nocy. Więc albo była zalana, albo kłamie. Stawiałby na to drugie. Kłamie, żeby uchronić własną skórę, czy też kryje kogoś innego? A jeśli tak, to kogo? Jej samochód lub inny bardzo podobny był widziany tej nocy przez sąsiada przed domem 67 Bandeaux. Tak. Caitlyn figurowała na samym początku listy podejrzanych. Coraz mniej wierzył w samobójstwo Bandeaux. Wszystko wyglądało na zaplanowane. Nieporadnie. Nieudolnie. Więc Caitlyn Bandeaux miałaby zamordować z zimną krwią? Z pozoru nie wydawała się do tego zdolna. Ale przecież trudno rozpoznać zabójcę na pierwszy rzut oka. Poza tym, Reed, spójrz prawdzie w oczy, łatwo ulegasz pięknej buzi i oszałamiającej figurze. Zatrzymał się na światłach i zmarszczył czoło. Twarz mu stężała. Zaczął bębnić palcami na kierownicy. Może by ją aresztować? Albo zdobyć nakaz przeszukania domu? Może ci się poszczęści i znajdziesz narzędzie zbrodni? Jednak trzeba działać ostrożnie. Caitlyn przynajmniej raz leczyła się na oddziale psychiatrycznym, więc każdy prawnik mógłby bez trudu dowieść jej niepoczytalności i żądać uniewinnienia. Reed zastanawiał się nad domniemaną chorobą psychiczną pani Bandeaux. Jak to się świetnie złożyło, że Rebeka Wade zabrała manatki i wyjechała nie wiadomo dokąd. Dziwny zbieg okoliczności. Musi koniecznie odnaleźć tę kobietę. I to szybko. Światła zmieniły się, więc ruszył. Postanowił jeszcze raz porozmawiać z Caitlyn Bandeaux i dowiedzieć się, gdzie spędziła tamtą noc. Później będzie ją śledzić. Obserwować. Nikt nie zrobi tego lepiej niż on. Niechętnie się przyznawał, ale lubił śledzić piękne kobiety. Choć czasem wynikały z tego poważne problemy. Gdy skręcał w ulicę Habersham, przypomniała mu się pewna noc w San Francisco. Był akurat na służbie, obserwował kobietę podejrzaną o sprzedaż narkotyków. Mieszkała na poddaszu, niedaleko Fisherman’s Wharf. Zacisnął zęby, wspominając, jak się rozbierała. Zupełnie jak tancerka w nocnym klubie, jakby wiedziała, że ktoś jej się przygląda. Powoli zdejmowała ubranie, wysunęła się ze spódnicy, rozpięła bluzkę, podeszła do okna i odsłoniła jeszcze więcej ciała, rozpinając stanik i obnażając piersi. Dotknęła ciemnych sutków i przeszła się po pokoju w skąpych majtkach i apaszce. Potem znów podeszła do okna, oblizała wargi i opuściła roletę. Reed obserwował. Dostrzegł jej drobny cień, a potem drugi, dużo większy. Cienie zwarły się w strasznej walce - a może w uścisku? Czyżby ten kuszący występ był nie dla niego? Reed postanowił nie ryzykować i wezwał wsparcie, potem wyskoczył na ulicę. Wbiegł na czwarte piętro do jej mieszkania, wyważył drzwi i znalazł ją leżącą na podłodze pod oknem. Na szyi miała zaciśniętą apaszkę, tę, którą uwodziła swego zabójcę. Morderca uciekł i jakby zapadł się pod ziemię. Nigdy go nie odnaleziono. Krytykowano Reeda, że źle ocenił sytuację. Zwątpiono w jego umiejętności. Wziął urlop, a potem złożył rezygnację i przyjął pracę tutaj, w Savannah, opuszczając miasto nad zatoką i zaczynając wszystko od nowa. Tutaj. W miejscu oddalonym prawie o pięć tysięcy kilometrów. Może po prostu uciekłeś? Zatrzymał się na parkingu za posterunkiem. Próbował nie myśleć o tym, co porzucił: bystrą, seksowną nauczycielkę, która twierdziła, że go kocha, miasto, które znał i lubił, 68 ciekawą pracę i nadszarpniętą reputację. A co miał tutaj, w Savannah? Dwa nieudane związki, kilka przygód na jedną noc i pracę nie lepszą od tej, którą zostawił na zachodnim wybrzeżu. Teraz miał jednak szansę zrehabilitować się i rozwiązać sprawę Josha Bandeaux... odnaleźć jego zabójczynię. Zaparkował na parkingu głównego posterunku policji, wcisnął kluczyki do kieszeni i wszedł do chłodnego budynku. Odgonił od siebie resztki wspomnień z San Francisco, poszedł schodami do wydziału zabójstw, do swojego biura. W pokoju panował zaduch. Otworzył okno i wpuścił świeże powietrze, przejrzał zostawione wiadomości, sprawy do załatwienia i sprawdził pocztę elektroniczną. Zadzwonił do pani Bandeaux, ale nie było jej jeszcze w domu. Pewnie spotkała się po pogrzebie z rodziną. Żałobnicy zwykle tak robią, razem wspominają zmarłego i opowiadają same kłamstwa, jakim to świetnym był facetem i tak dalej. Kręcąc się na fotelu, Reed patrzył na budynek z czerwonej cegły po drugiej stronie placu; stary, odrestaurowany dom w stylu wiktoriańskim. Miał też inne sprawy do rozwikłania. W zeszłym tygodniu na nadbrzeżu zadźgano kogoś nożem, poza tym była jeszcze sprawa ciężko, niemal śmiertelnie pobitej kobiety i jej zastrzelonego męża. Kobieta zarzekała się, że to nie ona pociągnęła za spust. Były też inne sprawy, ale najbardziej dręczyła go zagadka Josha Bandeaux. Chociaż czuł, że Caitlyn Montgomery wie więcej, niż mówi, nie była jedyną podejrzaną. Nawet przez moment nie wykluczył innych członków rodziny. Historia klanu Montgomerych naprawdę przypominała scenariusz kiepskiej opery mydlanej. Dowiedziawszy się, co o tym wszystkim sądzi Morrisette, Reed przeprowadził własne śledztwo. Miała rację, jeśli chodzi o pieniądze. Plotki o chorobach psychicznych i o kazirodztwie też się zgadzały. W kartotece policyjnej znalazł gromadzone przez lata skargi, wezwania do sądu, oskarżenia... Aresztowań było jednak podejrzanie mało, pewnie dlatego, że rodzina Montgomerych regularnie sponsorowała kampanie prokuratora okręgowego, szeryfa, kilku sędziów i prawie każdego urzędnika, który kiedykolwiek ubiegał się o jakieś stanowisko. Nawet kampanię gubernatora. Teraz będzie inaczej. Jeśli ktoś z Montgomerych zabił Josha Bandeaux, zapłaci za to. Koniec i kropka. Wyczuł obecność Morrisette, jeszcze zanim ją usłyszał. Na sekundę czy dwie, nim rozległy się jej kroki na progu pokoju, poczuł jej perfumy i papierosy. Pchnęła uchylone drzwi. Zostawiła je szeroko otwarte. Odgłosy rozmów, telefonów, kroków, urządzeń biurowych dochodzące z boksów stały się wyraźniejsze. Przeszła przez niewielki zagracony pokój i oparła się biodrem o biurko. - Jak było na pogrzebie? - A jak miało być? Pastor pomodlił się, trochę rozminął się z prawdą, wspominając Bandeaux, a potem wsadził go do ziemi. - Ze mną możesz być szczery - powiedziała, przeciągając samogłoski. - Żonka była? - Z całą rodziną. Przyszli też inni pogrążeni w smutku po odejściu Josha. - Wszyscy trzej? - spytała Morrisette, strzelając gumą. - Bardzo zabawne. W kościele była ponad setka osób, a na cmentarzu z pięćdziesiąt. - Ktoś się śmiał? - Nie. - Czuł, że uśmiecha się mimowolnie. - Naprawdę nie lubiłaś tego skurwiela, co? - Ależ skąd. Odchylił się na fotelu i podniósł brew z powątpiewaniem. 69 Morrisette przewróciła oczami. - Nie podobało mi się, że moja przyjaciółka się z nim związała. Próbowałam wybić jej to z głowy. Był takim gogusiem. Znasz ten typ. Zepsuty, bogaty i rozpustny, a wszystko to w pięknym opakowaniu. Byłby świetnym komiwojażerem. - Mówisz o swojej przyjaciółce Molly? - Millie, i nie próbuj mnie podchodzić, dobrze? - Jej twarz nagle stężała. - Nie lubię, gdy ktokolwiek mnie sprawdza. A zwłaszcza ty! - Ja tylko zapytałem o Bandeaux. - Millie przechodziła ciężki okres. Bandeaux okazał jej trochę zainteresowania. Z tego, co słyszałam... można było się z nim świetnie zabawić. Nie doświadczyłam tego osobiście, więc daj mi spokój. - W porządku. - Jeśli skończyłeś już z tymi chorymi insynuacjami, przejdźmy do rzeczy. Dzisiaj rano rozmawiałam z sekretarką Bandeaux. Twierdzi, że nie zauważyła nic niezwykłego. - Wierzysz jej? - A czemu miałaby kłamać? Przecież jej nie zwolnią. - Morrisette podniosła długopis z biurka Reeda i pstryknęła nim kilka razy. - Nie wyglądała na załamaną. Powiedziała, że już stara się o inną pracę. Nie rozmawiałyśmy długo. Spieszyła się na pogrzeb. - Więc i ty mogłaś przyjść, gdybyś tylko chciała. - Niezupełnie. Zadzwoniła do mnie Diane Moses. Wygląda na to, że w laboratorium odkryli coś ciekawego w tych plamach na dywanie. - Co takiego? - Drugą grupę krwi. - Uśmiechnęła się szeroko. - Drugą grupę? - Bandeaux miał B Rh- . Dość rzadką. Większość krwi należała właśnie do tej grupy, ale były też ślady innej krwi. Ludzkiej. 0 Rh+. Rozejrzałam się więc trochę, zadzwoniłam do miejscowego szpitala i wiesz, czego się dowiedziałam? Już się domyślał. - Nasza biedna wdowa ma krew 0 Rh+. - Bingo! - Ktoś jeszcze? - Tu sytuacja się komplikuje. 0 Rh+ to popularna grupa krwi. Szczególnie w rodzinie Montgomerych. Prawie wszyscy, poczynając od prababki, a na zmarłym niemowlaku kończąc, mają 0 Rh+. I pewnie spora część mieszkańców Savannah. Zrobimy badania DNA i zawęzimy nieco pole poszukiwań. - Porównamy je z DNA wszystkich osób związanych z ofiarą. Kazałaś im zrobić to badanie? - Yhy. Teraz... będziemy potrzebowali tylko czegoś od pani Bandeaux - jakiś włos, trochę płynu ustrojowego - i już jesteśmy w domu. - I tak miałem się z nią spotkać. - Więc teraz masz jeszcze jeden powód. - Jeszcze jeden? - Daj spokój, detektywie, nie piep... nie wciskaj mi kitu. - Morrisette przechyliła głowę i przyjrzała mu się badawczo. Masz to wypisane na tym swoim paskudnym pysku. Podoba ci się wdówka. - Jest pociągająca - przyznał ostrożnie. 70 - No, ciebie na pewno pociąga. Gdyby nie była główną podejrzaną, chętnie byś się z nią umówił, co? - Nie sądzę - skłamał Reed. - Jak dla mnie jest zbyt szalona. - Mówiłam ci, żebyś mi nie pieprzył. Cholera, kolejna ćwierćdolarówka. - Zeskoczyła z biurka. - Lubisz, jak są trochę szalone. Albo lekko perwersyjne. Albo nawet bardziej niż lekko. Lubisz, jak są inne. Czy nie na tym polegał problem z tą nauczycielką? Z Helen? Była zbyt konserwatywna. Reed nie odpowiedział, zacisnął tylko szczęki. - No dobra! - Morrisette podniosła ręce, jakby się poddawała. - Jestem ostatnią osobą, z którą można rozmawiać o uczuciach. Jeśli w promieniu tysiąca kilometrów znajduje się jakiś nieudacznik, to pewnie właśnie ja umówię się z nim na randkę. Nie skomentował tego. Nie chciał ciągnąć tej rozmowy. Nie chciał też myśleć o Helen ani zastanawiać się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby został w San Francisco, uległ jej naciskom i ożenił się z nią. A co do Caitlyn Bandeaux, nie ma o czym mówić: była podejrzaną. Koniec i kropka. Uważał, że hipoteza z samobójstwem jest już nieaktualna, choć jeszcze nie powiedziałby tego ani prasie, ani rodzinie Bandeaux. - Może uda ci się namierzyć tę jej terapeutkę, Rebekę Wade. Wyjechała z miasta jakiś miesiąc temu i nie podoba mi się to. Za wszelką cenę spróbuj ją znaleźć. Jak najszybciej. Chcę wiedzieć, dlaczego wyjechała, gdzie jest i co może nam powiedzieć o Caitlyn Bandeaux. - A słyszałeś o tajemnicy lekarskiej? - Obejdź to jakoś. Dziwny zbieg okoliczności, że pani doktor właśnie zniknęła. - Myślisz, że została zabita przez swoją pacjentkę? - Nic nie myślę, dopóki jej nie znajdziemy. Tymczasem sprawdzę dokładnie alibi Caitlyn Bandeaux. - To dobry początek - powiedziała, uderzając dłonią w biurko - cholernie dobry początek. - A to kolejna ćwierćdolarówka. W takim tempie do Bożego Narodzenia zbierzesz na studia dla dzieciaków. - Bardzo śmieszne - mruknęła. Chyba miała ochotę skląć go od ostatnich, ale ugryzła się w język. - Dam ci znać, kiedy odnajdę doktor Wade. A ty otrząśnij się z tych swoich mrzonek i wykombinuj, jak udowodnić, że Caitlyn Bandeaux zabiła męża. - Widzę, że chrzanisz zasadę domniemanej niewinności... - Myślę, że to kompletne... bzdury. Postawię wszystkie oszczędności na studia dzieciaków na to, że pani Bandeaux jest winna bez dwóch zdań. Sen znów powrócił. Usłyszała głos brata odbijający się echem od skał. - Pomocy! - krzyczał, a jego wołanie gasło wśród szalejącej burzy. - Niech mi ktoś pomoże! Caitlyn biegła przez gąszcz wiotkich sosen, ślizgała się na cienkiej warstwie śniegu pokrywającej leśną ściółkę. - Gdzie jesteś? Charles! - krzyknęła na całe gardło, drapiąc się przez zwalony pień. Czy zbliżała się do niego, czy oddalała? - Charles! O Boże, o Boże, Boże! Gdzie on jest? Padał śnieg i nadciągała noc, las pogrążał się w ciemności. Przedzierając się przez gęsty zagajnik, dostrzegła brata leżącego w krzakach; z piersi sterczała mu strzała, a na sztruksowej koszuli miał ciemną czerwoną plamę. 71 - O nie! - Potknęła się i zaraz podniosła, ale nogi miała jak z ołowiu. Suche liście zaszeleściły pod stopami, gdzieś w oddali zawył pies. - Charles? Już idę! - Biegła przed siebie, zdyszana, obłoczki jej oddechu unosiły się w mroźnym powietrzu. Gdy dotarła do brata, upadła na kolana i zacisnęła palce na drzewcu strzały. - Nie! - ostrzegł ją przerażony głos. Odwróciła się i zobaczyła bladą i wyczerpaną twarz Griffina stojącego między młodymi drzewami. Na kołnierzu i potarganych włosach zebrał mu się śnieg. - Pomóż mi! - zawołała. Griffin nie ruszył się. Wpatrywał się w strzałę. - Nie wyciągaj jej! - Ale on umiera! - Jej głos odbił się echem po lesie i zawirował razem ze śniegiem. - Zabijesz go, jeśli wyciągniesz strzałę. Nigdy nie było z niego żadnego pożytku. Żadnego. - Na litość boską, biegnij! - wrzasnęła, próbując zmusić go do działania. - Sprowadź pomoc! Biegnij do domu! Charles zajęczał. Z kącików ust sączyła się krew. Patrzył na nią zamglonymi oczami, ale chyba jej nie widział. Śnieg zaczął przykrywać mu twarz. - Biegnij! - wrzasnęła na Griffina, ale zniknął za gęstniejącą kotarą śniegu. Po prostu zniknął. Przestrzeń między dwoma drzewami nagle pociemniała i opustoszała. Nie było czasu do stracenia. Musiała coś zrobić. Przezwyciężyła strach, chwyciła mocno strzałę i pociągnęła. Palce ześliznęły się po śliskim drzewcu, strzała nawet nie drgnęła. Caitlyn jeszcze raz zacisnęła palce. Zamknęła oczy i pociągnęła z całej siły. Usłyszała chrzęst i zorientowała się, że trzyma w górze strzałę z grotem błyszczącym czerwono w świetle wschodzącego księżyca. Charles złapał ostatni chrapliwy oddech. Wydał przeraźliwy jęk, a potem zaległa cisza. Martwa cisza. Był taki spokojny. Nieruchomy. Odsunęła się od niego, zerwała na równe nogi i zaczęła biec. Szybciej. Między brzozami. Szybciej. Przez zamarznięty strumień. Szybciej. W górę, do domku łowieckiego. W płucach czuła ogień, jej stopy ślizgały się po oblodzonej ziemi. Las był ciemny. Złowieszczy. Napierał na nią, a niebo bombardowało ją śniegiem i lodem. Śnieg przykrył znajome ścieżki, przykleił się do rzęs, kłuł w policzki i przemalował krajobraz tak, że nie wiedziała, gdzie jest i dokąd iść. - Pomocy! - krzyknęła, wciąż trzymając strzałę. - Błagam! Pomocy! - Caitlyn? - Głos Bernedy był kruchy jak zmarznięta gałązka. Caitlyn nie widziała matki przez śnieżną zamieć. - Mama? Gdzie jesteś? - Caitlyn? Chodź tutaj natychmiast! - syknęła matka. Caitlyn wydostała się z lasu. Dysząc, z bijącym sercem, zobaczyła wreszcie starą, dużą chatę, z ciepłymi plamami światła w oknach, dymem unoszącym się z komina i soplami lodu błyszczącymi pod okapem. Przez otwarte drzwi niosła się muzyka. Sylwetka matki wyraźnie odcinała się na ciemnym tle. Wyglądała jak wysoki, czarny anioł patrzący 72 http://www.diagnosta.com.pl Zanim otoczyła ją litościwa ciemność, Lucy pomyślała jeszcze o Laney... Słodkiej, ufnej, głupiutkiej Laney. Rozdział 11 Bentz wrócił? – Russ Trinidad zmarszczył brwi nad drinkiem. Przyglądał się szkockiej w swojej szklance, jakby liczył, że w alkoholu znajdzie rozwiązanie wszystkich zagadek wszechświata. Hayes zaprosił go na drinka po pracy, co już samo w sobie było nietypowe. Nic dziwnego, że Trinidad, podejrzliwy z natury, był wyjątkowo spięty. – Po diabła wracał? – Chodzi o jego byłą. – Jennifer? – żachnął się Trynidad, spoglądając na malutki wodospad: woda spływała z pędów bambusa, a w tle grała cicha japońska muzyka. – To dopiero była niezła sztuka, mówię ci. Chociaż właściwie nigdy dobrze jej nie znałem.

owijam się nim. Czas na wiadomości. Idę do saloniku, po drodze zahaczam o kuchnię, wyjmuję z lodówki dzbanek z margaritą. Wrzucam do kieliszka dwie oliwki, wlewam zimny trunek, siadam w saloniku, włączam telewizor. Pożar samochodu w Marina del Rey powinien już trafić do wiadomości. Zakładam nogę na nogę i patrzę na znajomą twarz na ekranie. Donovan Caldwell, jękliwy dupek, wypowiada się na temat niedawnej zbrodni – Sprawdź – Kiedyś, dawno temu, jako dwudziestolatka. Przez pewien czas mieszkałam w Arizonie, w Tucson. Stamtąd pojechałam kilka razy do San Diego i raz do Los Angeles. Jak wspomniałam, było to dawno temu. Idealnie. Więc nie orientuje się w mieście. Bo wcale nie jedzie do Parker Center. Tylko jeszcze o tym nie wie. Ile czasu spędzili w sterylnie czystym pokoju przesłuchań? Bentz wiercił się na drewnianym krześle, myśląc, że od ostatniej rozmowy z Olivią minęły całe wieki. Kawa w kubku na stole wystygła, ale Bentz nie zwracał na nią uwagi. Hayes, który prowadził przesłuchanie, wyszedł, żeby sprawdzić, czy Olivia już dotarła. Bentz wyobrażał ją sobie, jak siedzi spokojnie i czeka. Czuł się nie w porządku, że ją w to wszystko wciąga, ale cieszył się, że przyjechała. Nie mógł się doczekać, kiedy ją zobaczy. Kiedy ją obejmie. Wstał, przeciągnął się. Miał już po dziurki w nosie ciasnego, dusznego pokoju przesłuchań. Klasyka; takie pomieszczenie znajduje się na każdym posterunku. Kamera