bywa na co dzień. I od razu teraz zacznę.

– ona wie lepiej. Tym bardziej że – jak wszystko wskazuje – w swoim nowym wcieleniu córa duchowa zawołżskiego arcypasterza czuła się nie gorzej niż w poprzednim. Nietrudno było zauważyć, że podróż wcale jej nie nuży, tylko przeciwnie – sprawia przyjemność i zadowolenie. Jadąc pociągiem, młoda dama życzliwie popatrywała przez okno na opustoszałe niwy i jesienne lasy, które jeszcze nie w pełni zrzuciły pożegnalny strój. W agencji turystycznej, jako dodatek do innych zakupów, pani Polina otrzymała śliczny aksamitny woreczek do robótek. Teraz wygodnie ułożyła go na piersi i skracała sobie czas, robiąc na drutach wdzianko z merynosowej wełny, które z całą pewnością przyda się przewielebnemu Mitrofaniuszowi w zimowe chłody, zwłaszcza po ciężkiej sercowej chorobie. Robota była bardzo trudna, z ciągłym przechodzeniem od boucle do ściegu pończoszniczego, z barwnymi wstawkami, i szła jej niesporo: oczka układały się nierówno, kolorowe nitki zbyt się ściągały, przez co kosił się cały ornament, jednakże samej pani Lisicynej jej dzieło najwyraźniej się podobało. Co chwila przerywała pracę i przechylając głowę, oglądała niezgrabny twór własnych rąk z widocznym zadowoleniem. Kiedy podróżniczce nudziła się robótka, brała się do lektury, przy czym potrafiła oddawać się temu zajęciu nie tylko w spokojnym wagonie kolejowym, ale także w podrygującym omnibusie. Czytała dwie książki na zmianę, jedną w najwyższym stopniu odpowiednią na pielgrzymki – Zarys moralności chrześcijańskiej Teofana Rekluza, a drugą bardzo dziwną – Podręcznik balistyki strzeleckiej. Część druga, ale każdą z równą uwagą i zainteresowaniem. http://www.chorobynerek.com.pl Lampe odwrócił się od niej gwałtownie i zaczął nacierać na Korowina. – Pomarańczowe potem. Nie do nich. Emanacja śmierci, mówiłem. I Marysia z Tolkiem! Tylko gorzej! Tysiąc razy! Ach, dlaczego, no, dlaczego?! – Tak, tak. – Doktor łagodnie, jakby miał do czynienia z dzieckiem, pokiwał głową. – Pańska nowa emanacja. Ciekawe, czemu poprzednia panu nie odpowiadała? Przynajmniej pan się tak nie denerwował. Pan mi już opowiadał o emanacji śmierci, pamiętam. Mam nadzieję, że pan też pamięta, czym to się wtedy skończyło. Człowieczek od razu zamilkł i odskoczył od doktora, sam sobie zatykając usta dłonią. – No, proszę, tak lepiej – powiedział Korowin. – Jak idą doświadczenia nad pańskim wiernym Sancho Pansą? Gdzie on jest, nawiasem mówiąc? Na górze? Polina Andriejewna zrozumiała, że mowa o Berdyczowskim, i wstrzymała oddech. – Tu jestem – rozległ się z półmroku dobrze jej znany głos Matwieja Bencjonowicza, dziwnie jakoś ospały.

To moje rzemiosło! – Znów się roześmiał. – Pani pozwoli, że się przedstawię: Szatan Nowego Araratu! Przysłano mnie tutaj, bym zamieszał w tym cichym odmęcie, uwolnił czarty, których jest tu obfitość! Własny dowcip bardzo się spodobał złowrogiemu Mikołajowi. Zatrząsł się w ataku gorączkowego, maniakalnego śmiechu, a Polina Andriejewna wzdrygnęła się, olśniona nagle nowym domysłem. Sprawdź ciemności. Nie przywykły – widać światło nie przenikało tu wcale, nawet najmniejsze. Wyjęła z sakwojażu zapałki, potarła, zapaliła świeczkę. W głąb wzgórza prowadziła dość szeroka galeria, której sklepienie ginęło w mroku. Ściany były guzowate, białawe, wyłożone ni to jakimiś wapiennymi bryłami, ni to wapieniem muszlowym. Pani Lisicyna podniosła świecę wyżej i krzyknęła. Miała powód. Nie były to żadne bryły, tylko ułożeni jeden na drugim zmarli, tworzący sag wyższy od wzrostu człowieka. Nie szkielety, lecz wyschnięte ze starości trupy, obciągnięte skórą mumie z zapadłymi powiekami i ustami, rękoma pobożnie złożonymi na piersi. Zobaczywszy kościste palce leżącego na wierzchu nieboszczyka, z długimi, zagiętymi paznokciami, Polina Andriejewna jęknęła z cicha. Strach! Chciała szybciej minąć przerażające miejsce, ale gdzie tam! Szeregi nieboszczyków ciągnęły się i ciągnęły, były ich tu setki. Ci bliżej wejścia leżeli prawie goli, ledwie przysłonięci zetlałymi strzępami ubrania – widocznie tych złożono w grobowcu najdawniej.