biologicznych rodzicach. Nie mogłaby ich obwiniać za taki krok, ale

- Moja przyjaciółka wyłupiła Pavonowi oko, walcząc o swoje dziecko. Lorenzo na pewno ci o tym powiedział, nawet jeśli nie widziałaś okaleczonego Pavona. Powinnaś to pamiętać. Powinnaś pamiętać dziecko. Nerwowe spojrzenie Loli wędrowało od Diaza do Milli i z powrotem, tak jakby kobieta oceniała, kto z tej dwójki stanowi dla niej większe zagrożenie. Jak wszystkie szczury miała dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy: wybrała Diaza. Patrzyła na niego z przerażeniem, zaskoczona, że wie tak dużo. Mogła zacząć łgać - Milla widziała ten zamiar, bez trudu wyczytała go z twarzy kobiety Lola nie umiała ukrywać uczuć. Nie umiała też odgadnąć, czy Diaz już i tak wie wszystko, czy tylko blefuje. Ostatecznie musiała jednak an43 215 zrozumieć, że ten człowiek - stojący przed nią bez ruchu i bez słowa niczym głaz - jest w stanie przejrzeć na wylot każde jej kłamstwo. - Pamiętam - wymamrotała, przełykając ślinę. - Co zrobiłaś z dzieckiem? Paznokcie Milli wbiły się w skórę Diaza. Zamarła, nie mogąc http://www.autoczescikepno.pl/media/ 83 cieszę się, że McKenzie zniknął z naszego życia. Zaczynał okazywać Cassidy względy, a wiesz jak to jest z takimi typami. Zawsze starają się znaleźć przyzwoite dziewczyny, zamiast zadawać się z plebsem, chociaż tam ich miejsce. - Jego brat jest taki sam - zgodziła się Geraldine. - Nie, Chase jest trochę inny - zauważyła Dena. - Zna swoje miejsce i ciężko pracuje. Rex pożyczył mu pieniądze na studia. Chłopak pracuje u niego, żeby spłacić pożyczkę. Nabrał rozumu. Szkoda, że Brig jest jego bratem. Zawsze będzie stał mu na drodze. - A Rex się pozbiera? - spytała grzecznie Geraldine. - Nie wiem. Uwielbiał Angie. Prawdę mówiąc, była jego ulubienicą. Mam tylko nadzieję, że teraz uświadomi sobie, jakie to szczęście, że ma Cassidy. Ada przyznała jej rację. - To cudowna dziewczyna. Może powinnam zasugerować Bobby’emu, żeby zaprosił ją na randkę? - Byłaby zachwycona. Cassidy wzdrygnęła się na samą myśl o tym. - Mogliby sobie nawzajem pomóc przez to przejść. Nie ma mowy! - Racja. Tak jak Felicity i Derrick - zauważyła Geraldine. Cassidy oczami wyobraźni widziała uśmiech matki. - Dobrze byłoby przekonać Reksa, żeby zwolnił tego półgłówka Williego. Wiesz, że on widział ten pożar? Podobno był świadkiem całego zajścia. Ale kto to może wiedzieć? On lubił Briga. Nie zdziwiłoby mnie wcale, gdyby się okazało, że Brig go w to wszystko wciągnął. - Powinniście go oddać do zakładu - stwierdziła Geraldine. - Gdzie jest miejsce dla upośledzonych umysłowo - dodała Ada. - Rex nie chce o tym słyszeć. Uważa, że jest temu chłopakowi coś winien. Nie chce przyznać, że Willie jest naprawdę poważnie upośledzony. Powiem wam, że czasami Reksa nie da się przekonać. Wejdźcie. Napijemy się mrożonej herbaty. Przecież nie będziemy stały w korytarzu. Zdenerwowana Cassidy zamknęła drzwi. Randka z Bobbym Alonzo? Zaaranżowana przez jej matkę? Nie ma mowy. Zdjęła buty i włączyła radio. Z głośników popłynął stary przebój Rolling Stonesów. Zamknęła oczy i słuchała, jak Mick Jagger narzeka, że coś jest pomalowane na czarno. Rozumiała go. Nie usłyszała pukania. Gdy otworzyły się drzwi, zasłony przywarły do okien. Odwróciła się i zobaczyła Derricka. - Mogę wejść? Miał posępną minę i wyglądał mizernie, jakby schudł z dziesięć kilogramów. Wzruszyła ramionami i patrzyła, jak brat zamyka za sobą drzwi. - Boże, czuję się potwornie. - W jego zamglonych oczach pojawiły się łzy. - Angie na to nie zasłużyła. Cassidy nie odpowiedziała. Bała się, że głos jej się załamie. - Wiesz, kochałem ją. Była jak wrzód na dupie, ale ją kochałem. - Wiem. Derrick zamrugał oczami. - Przepraszam za... za tamtą noc z bronią. Nie zrobiłbym ci krzywdy. - Nie bałam się o siebie. Podszedł do regału. Stało na nim zdjęcie Cassidy i Remmingtona. Wziął je do ręki, zmarszczył brwi i spojrzał w lustro, gdzie napotkał wzrok siostry. - Tata nie powinien był zatrudniać McKenziego. - Usta Derricka zacięły się na wspomnienie Briga. - Nic by się nie stało. - Skąd wiesz. Nagle zgniótł zdjęcie. - Nie mogę uwierzyć, że jej nie ma. - Spojrzał w sufit, jakby tam szukał odpowiedzi. - Ja też nie. Odetchnął płytko i wbił wzrok w Cassidy. - Zabiję go. Przysięgam, że go zabiję gołymi rękami. - Nawet jeżeli jest niewinny? - Nie jest. - Derrick prychnął. - Ten bydlak jest winny i któregoś dnia za to zapłaci. Cassidy czuła się jak kryminalista, gdy przywiązywała starą klacz do drzewa w pobliżu tartaku. Czekała w ukryciu na koniec zmiany. Brudni mężczyźni, oblepieni trocinami, zdejmowali kaski, palili papierosy, śmiali się i żartowali. Przez bramki zamykane na łańcuch wychodzili na parking. Po drugiej stronie stał ogromny szyld informujący, że „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony” i że „Bezpieczne miejsce pracy to szczęśliwe miejsce pracy”. Na wyboistym asfalcie stały gruchoty wszelkich rozmiarów i kształtów - jeepy, ciężarówki, wagony mieszkalne i samochody osobowe. Piły warkotały, a dźwigi przenosiły ciężki ładunek 84 drewna nad hałdami trocin. Cassidy przyglądała się wychodzącym mężczyznom. Młodsi wyjeżdżali z parkingu lśniącymi sportowymi samochodami, a starsi w brudnych, zdezelowanych ciężarówkach. Schodzili się pracownicy z drugiej zmiany. Cassidy dostrzegła pick-upa, którego wypatrywała. Stary dodge, kiedyś turkusowy, teraz miał na zderzakach i bagażniku szare łaty. Samochód należał do Chase’a McKenziego. Wysiadł i wyjął z bagażnika ciuchy robocze. Gdy go zobaczyła, serce zaczęło jej bić trzy razy szybciej. Był bardzo podobny do Briga, a jednak inny. Powiedziała sobie, że teraz albo nigdy, poczekała, aż grupa mężczyzn przejdzie przez bramę i zawołała go. - Chase! Odwrócił się, mrużąc oczy w zachodzącym słońcu. - Tak? - To ja... Na jego prostokątnej twarzy pojawił się uśmiech. - Cassidy. Co ty tu robisz? Tylko mi nie wmawiaj, że twój ojciec chce, żeby wszyscy członkowie rodziny zapoznali się z pracą przy wyrębie. Potrząsnęła przecząco głową. Musiał dostrzec smutek w jej oczach, bo uśmiech powoli zniknął z jego twarzy. - Chodzi o Angie i Briga, tak? - Myślałam... myślałam, że może miałeś od niego jakieś wiadomości. Jego oczy pociemniały i nabrały odcienia ciemnego błękitu. - Ja nie. A jeżeli mama coś wie, trzyma to w tajemnicy. - Och. - Nie umiała ukryć rozczarowania. Kopnęła żwir czubkiem buta. - Ja... ja wiem, że się nim interesowałaś. Podniosła gwałtownie głowę. Myślała, że się z nią drażni, ale był poważny. Zawahał się, spojrzał w dal, a potem, jakby rozważając wszystkie możliwości, dodał: - Jeżeli będę coś wiedział, dam ci znać. - A twoja matka? - Sama musisz ją zapytać. - Potrząsnął głową ze smutkiem. - Ale nie ręczę za to, co ci powie. Ona... ona to ciężko przeżywa. - Och. Przykro mi. - Mnie też. Chciała się odwrócić, ale Chase chwycił ją za zdrowy nadgarstek mocnymi, twardymi od pracy rękami. Miała wrażenie, że opuszkami palców bada jej puls. - Słuchaj, wiem, że to trudne i... i pewnie nie ja powinienem to mówić, ale zrobię dla ciebie, co będę mógł i... jeżeli będziesz czegoś potrzebowała. Wiem, że to pewnie brzmi głupio, biorąc pod uwagę moją i twoją sytuację, ale jeżeli kiedykolwiek będziesz czegoś potrzebowała, możesz na mnie liczyć. Przełknęła z trudem ślinę i spojrzała w jego zakłopotane oczy. - Dziękuję... Nie będę cię fatygować. Chcę się tylko dowiedzieć czegoś o Brigu. Na twarzy Chase’a pojawił się cień. Lekko zacisnął zęby. - Załatwione. Puścił ją, przeszedł przez parking i wszedł na teren tartaku, wciskając kask na głowę. Barak kiedyś wyglądał lepiej, ale teraz zaczynał rdzewieć. Cassidy poczuła się winna, że dorastała w domu, który ojciec zbudował dla Lucretii, a Brig i Chase całe życie spędzili tutaj, w rozpadającym się starym baraku. Z sercem w gardle wjechała samochodem matki na żwirowany podjazd i zatrzymała się za cadillakiem Sunny. Pluszowy kot zmierzył ją obojętnym, szklanym wzrokiem. Cassidy wrzuciła kluczyki do torebki. Wzięła samochód bez pozwolenia. Dena i Rex byli w Portland, a ona nie mogła wytrzymać bez wieści o Brigu. Całą drogę modliła się, żeby nie zatrzymała jej policja, bo jeszcze nie miała prawa jazdy. Udało się. Na razie. Ze zdenerwowania spocił jej się kark. Odczekała, aż kurz osiądzie na szybie. Ale nie mogła zwlekać dłużej. Nie miała wiele czasu. Rodzice mogli wrócić w każdej chwili. Do domu McKenziech wchodziło się po metalowej skrzynce, która służyła jako stopień.. Nad drzwiami kołysał się zardzewiały szyld, wyblakły i podziurawiony od kul. - Teraz albo nigdy. - Podniosła pięść, żeby zapukać do drzwi. Sunny otworzyła, zanim Cassidy zdążyła zapukać. Miała ciemne i dzikie oczy. Wokół ust - zmarszczki ze zmartwienia. - Jesteś córką Buchananów. - To było stwierdzenie, a nie pytanie. - Tak. Chciałam z panią porozmawiać i przeprosić za to, jak została pani potraktowana w moim domu. Przepraszam. Drzwi otworzyły się szeroko. - Twój ojciec wini Briga za pożar. I za śmierć twojej siostry. 85 - Nie, to szeryf i mój brat... - Jaki to miało sens? Podniosła jasne oczy i spojrzała na kobietę. - Ja nie. Uśmiech zagościł na twarzy Sunny. - Ale twój ojciec uwielbiał twoją siostrę i teraz czuje się tak, jakby stracił część własnej duszy. Musi kogoś winić. - Chyba... chyba tak. - Cassidy przebiegł dreszcz. Spojrzała w intensywnie brązowe oczy Sunny. - Wejdź, proszę. W środku barak był tak samo zniszczony jak na zewnątrz. Na linoleum jaśniała wydeptana ścieżka, a wykładzina była cienka i brudna. Cassidy nie mogła sobie wyobrazić Briga - wolnego, dzikiego i zbuntowanego - mieszkającego tutaj, w tej klitce. Z radia przy zlewie płynęła muzyka gospel. Sunny ją wyłączyła. - Chcesz coś o nim wiedzieć? - Sunny podeszła do plastykowego krzesła przy stole. - O Brigu. - Tak. Oczy Sunny rozbłysły. - Wszyscy chyba chcemy. Nie zadzwonił, nie pisał i jest gdzieś daleko. Może już nie żyje. Nie potrafię powiedzieć. - Żyje. - Cassidy nie była w stanie uwierzyć, że Brig nie żyje. - Mam nadzieję, że jest tak jak mówisz. - Znowu uśmiechnęła się ze smutkiem. - Ale widzę nad nim wielki ból i... - potrząsnęła głową - ...i śmierć. Ogień i wodę. - Proszę posłuchać, nie wiem nic o pani wizjach, ani nie rozumiem ich znaczenia. Przyjechałam tutaj, bo chciałam, dowiedzieć się, czy wszystko w porządku z Brigiem, więc jeżeli będzie pani miała od niego jakieś wieści... Oj! Sunny nagle pochyliła się i złapała Cassidy za zdrową rękę. Ścisnęła ją kościstymi palcami i zamknęła oczy. Dziewczyna chciała uciec, wyrwać rękę, ale nie miała odwagi się poruszyć. Ciemnooka kobieta zaczęła wpatrywać się w dal przez ramię Cassidy widząc coś, czego nie mogli widzieć inni. Cassidy przeszły ciarki. Zagryzła dolną wargę. Ta kobieta była całkiem inna niż jej synowie. Była obezwładniająca. Na dworze zerwał się wiatr i szyld reklamujący czytanie z dłoni głośno zaskrzypiał. Cassidy zamarło serce. Sunny westchnęła. - Ja... zawsze będę wierzyć, że Brig żyje - oznajmiła Cassidy, uwalniając rękę. - Żyje i nic mu nie jest. Wróci do Prosperity i udowodni, że jest niewinny. Sunny spojrzała na nią zmęczonymi brązowymi oczami. - W przyszłości widzę tylko ból. - Kobieta nagle posmutniała. - Ból i śmierć. I ty będziesz tego przyczyną, Cassidy Buchanan. - Nie... - Cassidy była już przy drzwiach. Źle zrobiła, że tu przyszła. Szeryf miał rację. Sunny powinno się zamknąć w zakładzie dla psychicznie chorych, żeby opowiadała o swoich wizjach innym pacjentom. - Proszę powiedzieć Brigowi, że mi na nim zależy i że chciałabym wiedzieć, czy wszystko w porządku i... - To już zapisane. Wyjdziesz za mojego syna. - Wyjdę za niego? - powtórzyła Cassidy. - Ale przecież wyjechał. Mówiła pani nawet, że może nie żyje. - Chwyciła za klamkę i mocno pociągnęła. Podmuch wiatru wyrwał jej drzwi z ręki. Z hukiem uderzyły o ścianę. - Nie mówię o Brigu. - C...co? Nie o Brigu? Mówiła z przekonaniem. Cassidy zeskoczyła z prymitywnego stopnia i pobiegła do samochodu matki, ale głos Sunny podążał za nią niczym cień, którego nie można się pozbyć. - Cassidy Buchanan. - Głos unosił się na wietrze. - Wyjdziesz za mojego syna. O Boże, nie! Zabierz mnie stąd! Cassidy zaczęła gorączkowo szukać kluczyków. - Kiedyś, córko, zostaniesz żoną Chase’a. Część druga 1994 12 To Brig umiera, pomyślała Cassidy. Nie było innego wytłumaczenia. Czuła się tak, jakby ktoś kopnął ją w żołądek. Położyła kolczyki na półce. Doszła do wniosku, że niezależnie od tego, jak wygląda cała prawda, jedno jest pewne: Brig McKenzie leży na oddziale intensywnej terapii w klinice Northwest i walczy ze śmiercią. Bo skąd by się wziął medalik świętego Krzysztofa? Wprawdzie nie był niczym niezwykłym i pewnie wielu ludzi w Prosperity nosi podobne, ale nie mogło być jedynie zbiegiem okoliczności to, że poparzony mężczyzna spotkał się z Chase’em w tartaku, ściskał w ręce medalik i bezgłośnie wołał jej imię. To 86 musi być Brig. Brig. Przez lata robiła wszystko, żeby wymazać go z pamięci. Chciała przestać wierzyć, że wróci, przestać go kochać. Na początku nie przychodziło jej to łatwo, ale po latach, nie mając o nim żadnych wieści, zrozumiała, że niezależnie od tego czy żyje, czy umarł, nie będzie cząstką jej życia. Kiedy dorosła, jakoś się z tym pogodziła, zapierając się swoich uczuć, Jakby były tylko szczeniacką fascynacją, w której górę wzięły niedojrzałe emocje i seks. Wtedy była przekonana, że nie mogłaby się przespać z mężczyzną, którego nie kocha i któremu nie będzie oddana przez resztę życia. Była taka dziecinna. Tak naiwnie dziecinna. Lepiej, że Brig uciekł bez niej. Ale wrócił. I umiera. Spotkał się z jej mężem, który pewnie przez cały ten czas wiedział, jak się z nim skontaktować i okłamywał ją, utrzymując, że ani on, ani jego matka nie mieli żadnych wiadomości od Briga i że jego zdaniem Brig nie żyje. - A nawet, jeśli żyje - powiedział jej wiele lat temu Chase, zanim się pobrali - dla nas jest martwy. Wie, gdzie mieszka mama. Ona, wierząc, że Brig zadzwoni, nie przeprowadziła się ani nie zmieniła numeru telefonu. Moje nazwisko jest w książce telefonicznej. On nie żyje albo chce, żebyśmy tak myśleli. Na jedno wychodzi. Ale Chase kłamał. Dlaczego? Żeby ratować ich małżeństwo? Zmarszczyła brwi. Czuła się zdradzona i śmiertelnie zmęczona. Ostatnie dwa dni wyczerpały ją. Już przed pożarem były problemy. Poważne problemy. Między nią i jej mężem. Spojrzała na obrączkę ślubną. Prostą złotą obrączkę z diamentem, która znała jej tajemnicę, że jej małżeństwo nigdy nie stało się pełnym miłości i serdeczności związkiem, o jakim marzyła. Chase tego nie chciał. Pobrali się z niewłaściwych powodów i oboje o tym wiedzieli. Westchnęła i zanurzyła palce we włosach. Małżeństwo zawarli na dobre i złe, ale nie zanosiło się, że w najbliższym czasie coś się zmieni. Nie może jednak siedzieć bezczynnie i się zamartwiać. Powinna coś zrobić. Będzie wierna Chase’owi, pomoże mu dojść do siebie, a potem jeszcze raz zastanowią się nad swoim małżeństwem. Najpierw musi porozmawiać z Brigiem. Zanim umrze. Miała ochotę rzucić się na łóżko, zasnąć i obudzić się z tego koszmaru. Poszła jednak do garderoby wyłożonej cedrową boazerią, godną żony Chase’a McKenziego. Wzięła dżinsową kurtkę. Czas się pozbierać. Ktoś przecież musi. Chase leży w szpitalu, ojciec ma słabe serce, Dena załamuje ręce, a Derrick, jak zwykle, niczym się nie przejmuje. To ona musi panować nad sytuacją. Była w końcu niezłą reporterką, zanim zamieniła dyktafon na obrączkę i bezpieczną, ale cholernie nudną pracę w lokalnej gazecie. Zmarszczyła czoło, myśląc o zmianach, jakie zaszły w jej życiu. Szybko zeszła po kaflowych schodach. Mieszkała w domu ze szkła i czerwonego drewna, który zbudował dla niej Chase rok po tym, jak powiedzieli sobie tak. Wystroju dopełniały mosiężne baterie w łazienkach, włoski marmur, kryształowe lampy i ręcznie rzeźbione meble, na życzenie Chase’a. Dom był urządzony z przepychem i przypominał bardziej muzeum niż mieszkanie. Na lakierowanych parkietach leżały perskie dywany. Pod złotymi i mosiężnymi kranami, znajdowały się porcelanowe umywalki sprowadzone z Anglii. Ozdobne zasłony nadawały pomieszczeniu wyraz. Europejski rzemieślnik prawie przez rok rzeźbił i montował poręcze, które wiły się od drugiego piętra do parteru w trzech oddzielnych klatkach schodowych. To był ostentacyjnie wielki dom. Tego chciał, a właściwie pragnął Chase. Cassidy zgodziła się, żeby go zbudować, bo myślała, że nowy dom i meble uszczęśliwią męża. Oczywiście, tak się nie stało. Chase’a nic nie było w stanie uszczęśliwić. Zadzwonił telefon. Cassidy przystanęła przy szklanych drzwiach gabinetu i słuchała, jak włącza się automatyczna sekretarka. Odkąd wróciła ze szpitala, telefon zadzwonił co najmniej piętnaście razy. Kilku zatroskanych przyjaciół, kilku robotników z tartaku i dziennikarze - jej koledzy, żądni sensacji i skandalu. Nie miała zamiaru oddzwaniać. Jeszcze nie. - Cassidy? Jesteś tam? Mogłabyś odebrać telefon? - To głos Felicity, pełen troski i nieco poirytowany. Przerwa. - Słuchaj, wiem, że tam jesteś, więc odbierz telefon. Powiem szczerze: Derrick i ja bardzo się martwimy. Dzwonili do mnie z dwóch stacji telewizyjnych, z lokalnej gazety i z „Głosu Oregonu”. Wszyscy oczekują jakiegoś oświadczenia, a... Derrick nie ma do tego głowy. Ty... pewnie wiesz, jak postępować z tymi ludźmi. Lepiej niż ktokolwiek z nas. - Zawahała się. Cassidy wyobraziła sobie Felicity, zagryzającą dolną wargę ze zmartwienia. - Cassidy? Na miłość boską, nie będę tego znosić. Jeżeli tam jesteś, to odbierz ten cholerny telefon! Cassidy wiedziała, że popełnia ogromny błąd, ale podniosła słuchawkę. - Dobra, jestem. - Oparła się biodrem o biurko. - Nie przejmuj się dziennikarzami. Jeżeli jeszcze ktoś zadzwoni, to powiedz, że jutro z nimi porozmawiam... - Dzięki Bogu. Odchodziłam od zmysłów. Ci ludzie to istne hieny. Nie chciałam cię urazić - dodała pośpiesznie, jakby Cassidy mogła poczuć się urażona, taką oceną swoich kolegów po fachu. - Słyszałam, że oblegali szpital i że nie dali spokoju Denie i Keksowi nawet w Palm Springs. Wyobrażasz sobie? Bardzo dobrze sobie wyobraża. Przecież nie raz sama brała udział w podobnym polowaniu na sensację, całymi dniami tkwiła na schodach sądu, nocami czekała przed więzieniem i w bezsenne godziny planowała ważne wywiady. Teraz wydawało jej się, że ta część jej życia jest bardzo odległa. - Złe wieści chyba szybko się rozchodzą - stwierdziła chłodno Cassidy. Dotarły nawet do Palm Springs. 87

pociągał za spust. Powstrzymała go tylko myśl o reakcji Milli an43 234 obryzganej resztkami mózgu starej Meksykanki. Opanował się więc, choć wiedział, że Lola bezbłędnie wyczytała z jego oczu szczerą Sprawdź Tak? A to ciekawostka, pomyślała Milla. Facet sam o to zadbał, osiedlając się w takim miejscu. Nie zaprosił ich do środka, a jej to nawet odpowiadało. Nie chodziło nawet o to, że chatka była mała; Milla mogła się założyć, iż Gilliland nie dba zbytnio o czystość w domu. W pobliżu było kilka sporych kamieni o obłym kształcie, Norman wskazał im je jako siedziska. On sam przysiadł na pieńku. - No dobra - powiedział. - Co mogę dla was zrobić, hę? - Mówił pan, że wie coś o przemycie, którym trudnił się brat - odezwał się Diaz. - A pewnie, że wiem. Marihuana. Zarobił na tym całkiem konkretną sumkę, ale Virgil nigdy nie umiał troszczyć się o kasę i wszystko przepuścił. Tak myślę. Kiedy mu się umierało, to był już