- Panie Delacroix właśnie straciły najbliższą osobę, a pan nie okazuje im

- Chyba szesnaście. Mój tata bardzo się denerwował, gdy zaglądali do nas chłopcy. Wydawało mi się, że chce ich powystrzelać. - Gdzie jest teraz? - spytał Bryce. Klara zawahała się, nim udzieliła odpowiedzi. W jej oczach pojawił się cień bólu. - Kilka lat temu zginął razem z mamą w katastrofie samolotowej. - Bardzo ci współczuję. - Najgorsze, że to były ich pierwsze od lat wakacje, które spędzali we dwoje. Klara przymknęła oczy, zdając sobie sprawę, że powiedziała mu więcej, niż zamierzała. Rodzice zginęli, zostawiając ją z braćmi i młodszą siostrą, którą trzeba było wychować. Musiała im wszystkim zastąpić matkę. Pomyślała, że bardzo tęskni za rodziną, będąc teraz z Bryce'em i jego córeczką. - Dobrze się czujesz, kochanie? Bryce zbliżył się i dotknął jej policzka, a ona pocałowała go w dłoń i spojrzała mu w oczy. Zatrzymał się, widząc w nich cierpienie. - Tak mi przykro, dziecino... Nie chciałem sprawić ci bólu - rzekł, biorąc ją w ramiona. - Już dobrze - powiedziała, przytulając się do niego, szczęśliwa, że ktoś ją rozumie. Spróbowała zapanować nad uczuciami, których nigdy nie okazywała własnej rodzinie. Przecież zerwała z bliskimi dla kariery. Pomyślała, że zrobiła to dla ich dobra, choć serce podpowiadało coś innego. Bryce zamknął ją w objęciach i pozwolił się wypłakać. Nigdy nie wyobrażał jej sobie w takim stanie. Była taka niezależna. W jej życiu musiało jednak kryć się wiele smutku, skoro tak to przeżywała. Gdy się uspokoiła, spojrzał jej w oczy i delikatnie pocałował. - Dziękuję - szepnęła. - Nie mogę patrzeć na twoje cierpienie. - Już mi przeszło - zapewniła, wycierając ręcznikiem oczy. - Opowiedz mi wszystko, kochanie - poprosił. http://www.aranzacja-wnetrz.org.pl/media/ Santos zmrużył oczy. - Jeśli będę musiał... - Patrzył na nią przez chwilę, wreszcie uśmiechnął się i zakończył: - Cóż, Glorio, jesteś taka, jaką chciała cię mieć matka. Musi być z ciebie dumna. Nie zdawał sobie nawet sprawy, jak celnie ją ugodził. Już miała mu posłać równie celną i bolesną ripostę, ale niestety nie zaczekał na odpowiedź. Odwrócił się i odszedł. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY Przez pół nocy, do godzin porannych, Gloria udzielała wywiadów prasie i telewizji. Nie było chyba na całym Południu gazety i stacji, która nie przysłałaby swojego reportera do St. Charles. Odbyła też dosyć nerwowe rozmowy z dwoma organizatorami konferencji korporacyjnych, które miały się odbyć w jej hotelu; pierwszego zdołała przekonać, by nie odwoływał zaplanowanego na jesień seminarium, drugiego ubłagała, by raz jeszcze rozważył swoją rezygnację. Żeby ich zmiękczyć, musiała zaproponować dodatkowe zniżki, na które z trudem mogła sobie pozwolić. O dziewiątej wreszcie odetchnęła. Była kompletnie wyczerpana, ale najgorsze miała za sobą. Zdawała sobie jednak doskonale sprawę, że to, czego dokonała wespół z reprezentującą ją firmą public relations, jest niczym opaska uciskowa chwilowo powstrzymująca krwotok. St. Charles popadał w kłopoty. Opadła na fotel za biurkiem, za którym urzędował jeszcze jej ojciec, oparła głowę o zagłówek i zamknęła oczy. W niedługim czasie powinna podjąć radykalne decyzje. Decyzje, przed którymi się wzdragała i których ojciec najpewniej nigdy by nie zaaprobował, a o których matka nie będzie chciała słyszeć. Trudno. Coś za coś. Jeśli frekwencja nie wzrośnie, a z nią zyski, część personelu będzie musiała odejść. To z kolei wpłynie na dalsze zmniejszenie frekwencji, pociągając kolejne zwolnienia. Wkrótce utrzymanie hotelu przekroczy możliwości finansowe Glorii, nie remontowany budynek zacznie niszczeć. Efekt domina, jak z koszmarnych snów. Nie, nie może do tego dopuścić. Nie dopuści. Wstała z fotela i podeszła do panoramicznego okna wychodzącego na St. Charles Avenue. Odjechały już wozy policyjne i minibusy stacji telewizyjnych, rozeszli się gapie. Zaczął się normalny dzień pracy. Dla niej. Dla hotelu. Dla nowoorleańczyków. Normalny dzień pracy. Gloria przesunęła dłonią po gładkiej i chłodnej powierzchni szyby. Niezupełnie normalny. Całkiem inny.

Jakby ona też gardziła jego słabością. Wstał i zaczął chodzić po pokoju. Podszedł do drzwi gabinetu, wrócił do biurka, spojrzał na pusty blat. Jedyne co mu zostało, to St. Charles. Hotel należał do niego, tam zapominał o wszystkich niepowodzeniach i klęskach, tam mógł czuć się dumny ze swoich sukcesów. Teraz groziło mu, że utraci także i to. Przeczesał włosy palcami i zdał sobie sprawę, że drżą mu ręce. Zaklął cicho, prostując plecy. Sam był sobie winien. Akurat Hope nie miała z tym nic wspólnego. Zlekceważył ojcowskie przestrogi, zaciągnął duże kredyty, zaangażował prywatne fundusze. I przegrał. Kiedy postanowił odnowić St. Charles, Nowy Orlean przeżywał swoisty renesans, boom finansowy, jakiego miasto wcześniej nie znało. Kwitł przemysł naftowy, cena baryłki nigdy nie stała tak wysoko, prowadzono nowe wiercenia, przygotowywano się do Targów Światowych, co oznaczało zalew turystów ze wszystkich kontynentów. Wszyscy robili pieniądze. Wielkie pieniądze. Przeciągające się do późna, zakrapiane najlepszym Dom Perignon lunche stały się czymś Sprawdź ostatnich czasach posiadł w stopniu niemal doskonałym umiejętność doprowadzania dorosłych do szewskiej pasji. Przerzucany z jednego domu do następnego niczym worek ziemniaków, czuł czasami, że jest to jedyny sposób zagwarantowania sobie minimum niezależności. Bóg mu świadkiem, że miał ogromną ochotę zirytować swojego samozwańczego anioła stróża. Rozejrzał się raz jeszcze po pokoju, tym razem niespiesznie, z ostentacyjną uwagą. - Mówiłaś, że mieszkasz sama, Lily? - Tak, Todd. Oczekiwał, że skłamie. Spodziewał się ujrzeć w jej oczach niepokój, chciał wzbudzić podejrzliwość. Nic. Zaczynał nabierać respektu dla tej kobiety. - Dlaczego pytasz, Todd? Chcesz mnie zabić, kiedy usnę, czy tylko obrabować? - Zgadnij. Zaśmiała się, był w tym śmiechu smutek i rozbawienie. - Rzeczy, przedmioty nie są ważne, Todd. Nic dla mnie nie znaczą. A jeśli mnie zabijesz, też niewielka strata. Nie mam po co żyć. Nie czekając na odpowiedź, podeszła do drzwi. W progu odwróciła się jeszcze i zaproponowała: - Zawrzyjmy układ, Todd. Ja nie oczekuję niczego od ciebie, ty nie oczekuj niczego ode mnie. Jeśli nie będziesz zadawał mi żadnych pytań, i ja o nic nie będę pytała. I nie obchodzi mnie, czy rzeczywiście nazywasz się Todd Smith, czy nie. Santosa obudził nęcący zapach smażonego boczku. Przed oczami miał jeszcze wydarzenia ostatniej nocy: jazda z przypadkowym kierowcą, atak, wypadek, niezwykłe uczucie nieważkości, kiedy oślepiony reflektorami wpadł prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu.